środa, 23 grudnia 2015

Zaginiony pierścionek

Moja przyjaciółka Milenka znalazła przy przedświątecznych porządkach mój zagubiony pierścionek; należy się jej za to serdeczna dedykacja tego odcinka (był już kiedyś publikowany, ale powtarzam go dla Milenki). 

:-)

/Rzecz zaczyna się w roku 1914, w Królewcu/

Kiedy mówiono, że wujek Albert „padł na polu chwały”, zupełnie to na mnie nie zrobiło wrażenia. „Padł”, a więc „przewrócił się”… Nawet chciałam zapytać, kto pomógł mu wstać. Wtedy usłyszałam jednak, że „zginął”. Aha, pomyślałam. Tak jak mnie kiedyś pierścionek upadł za komodę, zaginął, i dopiero przy świątecznych porządkach się odnalazł.

Sporo czasu minęło, nim zrozumiałam, że wujek nigdy nie wróci, tak, jak nie wrócił narzeczony pokojówki Aurelii, starszy brat Henia Silbersteina i wielu innych. Ale wówczas wuj Albert nie był już częścią mojego małego życia. Należał do świata dorosłych; tylko oni go wspominali.

Dorośli tylu innych wspominali. W każdej rodzinie był ktoś, kto zginął na wojnie, a raczej – tego kogoś nie było. Zdjęcia młodych panów w mundurach, przewiązane żałobnymi wstążeczkami, widywało się we wszystkich domach. Tylko u nas było zdjęcie, na którym pan w jasnym płaszczu stał na pokładzie parowca, a w rogu zdjęcia napisane było: „Von Löwe jako lew morski! Uściski, braciszku, wkrótce wracam!”

Żadna z moich koleżanek nie miała wujka, który utonął podczas jedynego rejsu Titanica!                 

Katastrofa Titanica poszła wkrótce w zapomnienie, bo pojawiło się tyle nowych sensacji i idoli. Ekspresjonizm! Niebieski Ptak! Niżyński!

Podziwiałyśmy ich gremialnie, żaden z nich nie był jednak w pobliżu. W pobliżu był natomiast Henio Silberstein. Ten sam, który mnie swego czasu szczypał przy zabawie w berka. Wyrósł i ze szczypania, i z pucołowatych policzków.

– Ależ on jest przystojny – szepnęła Lotta na potańcówce wydawanej w drugi dzień Bożego Narodzenia z okazji moich imienin. W Wigilię nie wypadało tańczyć.
– Przecież to Żyd – zauważyła Ingrid.
– Idiotka – stwierdziła z przekonaniem Lotta i zaprosiła Henia do białego walca.

Lotta mogła tańczyć walca z Heniem, ale to mnie się wkrótce oświadczył. W marzeniach byłam nie tylko żoną, ale asystentką przyszłego genialnego neurologa. Henryk miał opinię najlepszego absolwenta medycyny w swoim roczniku. Wierzyłam, że był na najlepszej drodze do epokowych odkryć. Może nawet do nagrody Nobla!
***
Niech sobie dostanie tę Nagrodę Nobla! Ale ja mu w tym nie pomogę! Przestraszył się! Przestraszył się tego parweniusza, dopiero co wypuszczonego z więzienia!
– Ojciec złożył podanie o wizę do Ameryki – powiadomił mnie. – Dla całej rodziny, łącznie z tobą, oczywiście. Przyjdź podpisać papiery jeszcze dzisiaj, im prędzej, tym lepiej.
– Jeśli wszyscy porządni ludzie stąd wyjadą, to kto się temu sprzeciwi? Mamy uciekać, jak szczury z tonącego okrętu? – Nie posiadałam się z oburzenia.
– Ewa, przecież tu nie można żyć – stwierdził. – Profesora Zitronberga to bezczelne chamstwo wygwizdało wczoraj na wykładzie. Jego! A Maurycy obronił się przed typami uzbrojonymi w pałki tylko dlatego, że trenował boks. Wyjedziemy, będziemy wspólnie pracować…
Przymknęłam oczy. Zobaczyłam biały dom, kilkoro dzieci biegających po trawniku i błyszczący czarny samochód, z którego wysiadał mój mąż z teczką pełną notatek. Pomachał nią do mnie, jakby chciał przypomnieć, że te zapiski po spokojnym i pełnym interesujących rozmów obiedzie będę przepisywać na maszynie, od czasu do czasu zadając pytania o szczegóły.
– Nie – powiedział moim głosem jakiś złośliwy karzeł, pałętający się w moim mózgu homunculus. – Nie wyjadę.
– Ewa ­– Henryk starał się mówić spokojnie – co ciebie tu zatrzymuje? Ta rudera w Rotherburgu? Czy te… – wskazał pogardliwym gestem na portret z żałobną wstążką i zdjęcie z pokładu Titanica – te widma braci von Löwe? Lepiej być żywym szczurem niż martwym lwem. To twoje przywiązanie do pruskich junkrów, z którymi nawet nie byłaś spokrewniona, takie ma dla ciebie znaczenie? A naprawdę chodzi ci o to, że nie chcesz wyjść za mąż za Żyda!
Nie wytrzymałam. Zdjęłam zaręczynowy pierścionek z trzęsącej się ze zdenerwowania dłoni i rzuciłam w Henryka z całej siły. Chwycił go z nieprzyjemnym śmiechem i cisnął z rozmachem za okno.
***
– Przekonałaś się, że jednak go nie kochasz, Ewuniu – powiedział ksiądz Kriegsschwert. – A tu jest coś dla ciebie. Albert prosił, żebym go przechował. Kiedy wyjeżdżał, byłaś za mała, obawiał się, że go zgubisz. Mówił, że razem znaleźliście ten bursztynek na plaży…

Znów jestem na plaży pod Rotherburgiem i buduję zamek z piasku razem z wujkiem Albertem. Ozdabiam baszty kamyczkami.
– Ten zabierzemy do domu. To nie kamyk, to bursztyn – mówi wujek.
I opowiada mi historię bursztynów. Długo i ciekawie.
– On naprawdę ma miliony, miliony lat? – pytam.
Nie wiem, co znaczy „milion”, ale to słowo brzmi jak „bardzo dużo”.

Przyjrzałam się pierścionkowi. Na srebrnej płytce, do której przytwierdzony był kamyczek, wyryte było: „Od A. dla E”. Była też data. Data, której wiele pokoleń dzieci będzie się musiało uczyć na pamięć.
– No, już nie płacz. – Ksiądz Kriegsschwert czuł się bezradny wobec moich łez i próbował mnie uspokoić.
Pewnie pomyślał, że ten dziecinny pierścionek z nieoszlifowanym bursztynem przypomniał mi zaręczynowy pierścionek z diamentem, który oddałam.
– Co zamierzasz teraz robić, Ewuniu? – spytał po chwili. – Jesteś dość zamożna, ale wiesz, że teraz majątek, który odziedziczyłaś, może się okazać za słabą gwarancją pewnej przyszłości…
W mojej duszy znów odezwał się zadziorny homunculus.

– To, że Henryk mnie opuścił, nie oznacza, że zmienię plany życiowe – odparłam. – Skończę kursy pielęgniarskie i będę pracować w zakładzie neurologicznym. W Kelmitz.

(...)
***

Jest zimno. Węgiel się kończy. Starszym dziewczynkom kazałam pruć moje dżempery i robić z nich na drutach skarpetki dla maluchów.

Dobrze, że dzieci mają skarpetki i szaliki, szczególnie teraz, kiedy musimy uciekać.
– Panno Ewo, ja się boję – szepcze Urszulka.
Jej strach jest jak najbardziej na miejscu. Idziemy pieszo wąską drogą, benzyna skończyła się już dawno. Z jednej strony zalew, z drugiej morze – jedno i drugie sine i martwe. I martwe konie w rowach. Nawet i martwe niemowlęta tam leżą, ale na ich widok Hilda i ja zaganiamy dzieci przed siebie i głośno intonujemy marszowe piosenki.

Na berecie orle pióra,
Nigdy ich nie porwie wiatr!
Bo wiatr nigdy nas nie porwie,
My idziemy śmiało w świat!

Twarda śmierć, krwawa śmierć –
Tak, to przystoi rycerzowi!

W prawej ręce trzymaj szablę,
W lewej – ostry oszczep dzierż,
Rany bolą, lecz rycerza
Nigdy nie przerazi śmierć!

Twarda śmierć, krwawa śmierć –
Tak, to przystoi rycerzowi![1]

Maluchy dzielnie nam wtórują, jedna Urszulka zaczyna cichutko płakać.
– Wiesz, Urszulko, co znaczy twoje imię? Niedźwiedziczka! – dodaję jej otuchy. – Musisz być dzielna jak niedźwiedzica! Musisz nam pomagać i opiekować się maluchami, bo sama z panną Hildą przecież sobie nie poradzę!
Urszulka poważnie kiwa głową i ociera zamarzające łzy.

Wilhelm Gustloff to taki egalitarny Titanic. To znaczy, był nim przed wojną. Urządzano na nim wycieczki dla wyróżniających się lojalnością wobec rządu robotników i młodzieży. Jest nawet basen wyłożony kolorowymi kafelkami. Część naszej gromadki znalazła miejsce w jednym z jego kątów. Tu nam przynajmniej zimno nie doskwiera. Wręcz przeciwnie, jest duszno, powietrze można by kroić nożem. Młodsze dzieci marudzą, domagają się picia. Urszulka próbuje je uspokoić.
– Bardzo dzielna jesteś – chwalę ją szeptem. – Popilnuj maluchów, a ja postaram się zdobyć trochę wody.
Zastanawiam się jeszcze, ale już jestem tego pewna.
– Należy ci się nagroda – mówię do niej czule i wsuwam na jej paluszek mój pierścionek z bursztynem. – To dla ciebie.
A potem gramolę się z basenu i wychodzę na zatłoczony korytarz.
Dzięki temu przeżyłam. Basen został doszczętnie zdruzgotany rosyjską torpedą.
***
Parę lat po wojnie natknęłam się na mojego byłego pacjenta, majora Maibacha. Schodziłam właśnie z dyżuru, a on wyszedł z korytarza prowadzącego do poliklinicznej części szpitala. Pochwalił się, że dzięki jakimś rewelacyjnym amerykańskim lekarstwom ataki epileptyczne zdarzają mu się nie częściej niż raz na kilka miesięcy. I że pracuje w komitecie Czerwonego Krzyża.
Nie odmówiłam zaproszenia na kawę i poszliśmy do pobliskiej kawiarni.
– Tak się cieszę, że pani przeżyła – powiedział.
– A ja nie, panie majorze – odparłam. – To niesłuszne, że żyję. Nikomu nie potrafiłam pomóc. Ani pacjentom, ani dzieciom. Ani nawet Zuzi.
– Ja też nikomu nie pomogłem. Myślałem, że chociaż Krausemu pomogę, ale niestety… – westchnął. – Powinienem był rzucić się na tych bydlaków z nożem do rozcinania papierów. Zastrzeliliby mnie, tak jak tę naszą suczkę, i nie musiałbym dzisiaj mieć wyrzutów sumienia.
– Kapitan Krause chyba słusznie postąpił – stwierdziłam. – Sama się nieraz zastanawiałam…
– Panno Ewo – przerwał mi – a może przeszlibyśmy się nad morze?
– Nie! – zaprotestowałam. – Tylko nie nad morze!
W Lubece co prawda nie jest łatwo uniknąć widoku morza, ale mnie się to udawało.
– Powinna się pani z nim pogodzić – powiedział stanowczo.
I na to dałam się namówić.

Kwadrans później staliśmy na nabrzeżu. Łzy płynęły mi po twarzy.
– Tam jest mój pierścionek… zgubił się… – szepnęłam i zawstydziłam się, że mówię od rzeczy.
– Ten pierścionek z bursztynem? – spytał major Maibach, nie okazując najmniejszego zdziwienia.
Skinęłam głową.
– Wrócił do domu. Trzeba wybaczyć, panno Ewo. Morzu. I sobie.
– Nie potrafię – rozszlochałam się na dobre. – Nie potrafię, nie potrafię…
Major ujął moją rękę w obie dłonie.
– Panno Ewo – powiedział – a może moglibyśmy spróbować pomóc sobie nawzajem? Wtedy każde z nas będzie mogło żyć z przeświadczeniem, że pomogło przynajmniej jednej osobie.
Popatrzyłam mu w oczy. Były stalowoszare jak woda Bałtyku.
– Jak pan ma na imię, panie majorze? – spytałam. – Wszyscy zawsze zwracali się do pana po nazwisku.
– Albert – powiedział. – Mam na imię Albert.
– Albert… – powtórzyłam. – Zdaje mi się, że coś znalazłam…



[1] Auf Barette schwank die Feder, pieśń wojenna z czasów wojny trzydziestoletniej. Tekst ludowy, w przekładzie autorki.