Moja przyjaciółka Milenka znalazła przy przedświątecznych porządkach mój zagubiony pierścionek; należy się jej za to serdeczna dedykacja tego odcinka (był już kiedyś publikowany, ale powtarzam go dla Milenki).
:-)
/Rzecz zaczyna się w roku 1914, w Królewcu/
Kiedy mówiono, że wujek Albert „padł na polu chwały”, zupełnie to na mnie nie zrobiło wrażenia. „Padł”, a więc „przewrócił się”… Nawet chciałam zapytać, kto pomógł mu wstać. Wtedy usłyszałam jednak, że „zginął”. Aha, pomyślałam. Tak jak mnie kiedyś pierścionek upadł za komodę, zaginął, i dopiero przy świątecznych porządkach się odnalazł.
Sporo czasu minęło, nim zrozumiałam, że wujek nigdy
nie wróci, tak, jak nie wrócił narzeczony pokojówki Aurelii, starszy brat Henia
Silbersteina i wielu innych. Ale wówczas wuj Albert nie był już częścią
mojego małego życia. Należał do świata dorosłych; tylko oni go wspominali.
Dorośli tylu innych wspominali. W każdej rodzinie był
ktoś, kto zginął na wojnie, a raczej – tego kogoś nie było. Zdjęcia młodych
panów w mundurach, przewiązane żałobnymi wstążeczkami, widywało się we
wszystkich domach. Tylko u nas było zdjęcie, na którym pan w jasnym płaszczu
stał na pokładzie parowca, a w rogu zdjęcia napisane było: „Von Löwe jako lew
morski! Uściski, braciszku, wkrótce wracam!”
Żadna z moich koleżanek nie miała wujka, który utonął
podczas jedynego
rejsu Titanica!
Katastrofa Titanica poszła wkrótce w zapomnienie, bo
pojawiło się tyle nowych sensacji i idoli. Ekspresjonizm! Niebieski Ptak! Niżyński!
Podziwiałyśmy ich gremialnie,
żaden z nich nie był jednak w pobliżu. W pobliżu był natomiast Henio Silberstein. Ten sam, który
mnie swego czasu szczypał przy zabawie w berka. Wyrósł i ze szczypania, i z
pucołowatych policzków.
– Ależ on jest przystojny – szepnęła Lotta na
potańcówce wydawanej w drugi dzień Bożego Narodzenia z okazji moich imienin. W
Wigilię nie wypadało tańczyć.
– Przecież to Żyd – zauważyła Ingrid.
– Idiotka – stwierdziła z przekonaniem Lotta i
zaprosiła Henia do białego walca.
Lotta mogła tańczyć walca z Heniem, ale to mnie się wkrótce
oświadczył. W marzeniach byłam nie tylko żoną, ale asystentką przyszłego genialnego
neurologa. Henryk miał opinię najlepszego absolwenta medycyny w swoim roczniku.
Wierzyłam, że był na najlepszej drodze do epokowych odkryć. Może nawet do nagrody
Nobla!
***
Niech sobie dostanie tę Nagrodę Nobla! Ale ja mu w tym
nie pomogę! Przestraszył się! Przestraszył się tego parweniusza, dopiero co
wypuszczonego z więzienia!
– Ojciec złożył podanie o wizę do Ameryki – powiadomił
mnie. – Dla całej rodziny, łącznie z tobą, oczywiście. Przyjdź podpisać papiery
jeszcze dzisiaj, im prędzej, tym lepiej.
– Jeśli wszyscy porządni ludzie stąd wyjadą, to kto
się temu sprzeciwi? Mamy uciekać, jak szczury z tonącego okrętu? – Nie
posiadałam się z oburzenia.
– Ewa, przecież tu nie można żyć – stwierdził. –
Profesora Zitronberga to bezczelne chamstwo wygwizdało wczoraj na wykładzie.
Jego! A Maurycy obronił się przed typami uzbrojonymi w pałki tylko dlatego, że
trenował boks. Wyjedziemy, będziemy wspólnie pracować…
Przymknęłam oczy. Zobaczyłam biały dom, kilkoro dzieci
biegających po trawniku i błyszczący czarny samochód, z którego wysiadał mój
mąż z teczką pełną notatek. Pomachał nią do mnie, jakby chciał przypomnieć, że
te zapiski po spokojnym i pełnym interesujących rozmów obiedzie będę
przepisywać na maszynie, od czasu do czasu zadając pytania o szczegóły.
– Nie – powiedział moim głosem jakiś złośliwy karzeł,
pałętający się w moim mózgu homunculus. – Nie wyjadę.
– Ewa – Henryk starał się mówić spokojnie – co ciebie
tu zatrzymuje? Ta rudera w Rotherburgu? Czy te… – wskazał pogardliwym gestem na
portret z żałobną wstążką i zdjęcie z pokładu Titanica – te widma braci von
Löwe? Lepiej być żywym szczurem niż martwym lwem. To twoje przywiązanie do
pruskich junkrów, z którymi nawet nie byłaś spokrewniona, takie ma dla ciebie
znaczenie? A naprawdę chodzi ci o to, że nie chcesz wyjść za mąż za Żyda!
Nie wytrzymałam. Zdjęłam zaręczynowy pierścionek z
trzęsącej się ze zdenerwowania dłoni i rzuciłam w Henryka z całej siły. Chwycił
go z nieprzyjemnym śmiechem i cisnął z rozmachem za okno.
***
– Przekonałaś się, że jednak go nie kochasz, Ewuniu –
powiedział ksiądz Kriegsschwert. – A tu jest coś dla ciebie. Albert prosił,
żebym go przechował. Kiedy wyjeżdżał, byłaś za mała, obawiał się, że go
zgubisz. Mówił, że razem znaleźliście ten bursztynek na plaży…
Znów jestem na plaży pod Rotherburgiem i buduję zamek
z piasku razem z wujkiem Albertem. Ozdabiam baszty kamyczkami.
– Ten zabierzemy do domu. To nie kamyk, to bursztyn –
mówi wujek.
I opowiada mi historię bursztynów. Długo i ciekawie.
– On naprawdę ma miliony, miliony lat? – pytam.
Nie wiem, co znaczy „milion”, ale to słowo brzmi jak
„bardzo dużo”.
Przyjrzałam się pierścionkowi. Na srebrnej płytce, do
której przytwierdzony był kamyczek, wyryte było: „Od A. dla E”. Była też
data. Data, której wiele pokoleń dzieci będzie się musiało uczyć na pamięć.
– No, już nie płacz. – Ksiądz Kriegsschwert czuł się
bezradny wobec moich łez i próbował mnie uspokoić.
Pewnie pomyślał, że ten dziecinny pierścionek z
nieoszlifowanym bursztynem przypomniał mi zaręczynowy pierścionek z diamentem,
który oddałam.
– Co zamierzasz teraz robić, Ewuniu? – spytał po
chwili. – Jesteś dość zamożna, ale wiesz, że teraz majątek, który
odziedziczyłaś, może się okazać za słabą gwarancją pewnej przyszłości…
W mojej duszy znów odezwał się zadziorny homunculus.
– To, że Henryk mnie opuścił, nie oznacza, że zmienię
plany życiowe – odparłam. – Skończę kursy pielęgniarskie i będę pracować w
zakładzie neurologicznym. W Kelmitz.
(...)
***
Jest zimno. Węgiel się kończy. Starszym dziewczynkom
kazałam pruć moje dżempery i robić z nich na drutach skarpetki dla maluchów.
Dobrze, że dzieci mają skarpetki i szaliki,
szczególnie teraz, kiedy musimy uciekać.
– Panno Ewo, ja się boję – szepcze Urszulka.
Jej strach jest jak najbardziej na miejscu. Idziemy
pieszo wąską drogą, benzyna skończyła się już dawno. Z jednej strony zalew, z drugiej morze – jedno i
drugie sine i martwe. I martwe konie w rowach. Nawet i martwe niemowlęta tam
leżą, ale na ich widok Hilda i ja zaganiamy
dzieci przed siebie i głośno intonujemy marszowe piosenki.
Na berecie orle pióra,
Nigdy ich nie porwie
wiatr!
Bo wiatr nigdy nas nie
porwie,
My idziemy śmiało w
świat!
Twarda śmierć, krwawa
śmierć –
Tak, to przystoi
rycerzowi!
W prawej ręce trzymaj
szablę,
W lewej – ostry oszczep
dzierż,
Rany bolą, lecz rycerza
Nigdy nie przerazi
śmierć!
Twarda śmierć, krwawa
śmierć –
Maluchy dzielnie nam wtórują, jedna Urszulka zaczyna
cichutko płakać.
– Wiesz, Urszulko, co znaczy twoje imię?
Niedźwiedziczka! – dodaję jej otuchy. – Musisz być dzielna jak niedźwiedzica!
Musisz nam pomagać i opiekować się maluchami, bo sama z panną Hildą przecież
sobie nie poradzę!
Urszulka poważnie kiwa głową i ociera zamarzające łzy.
Wilhelm Gustloff to taki egalitarny Titanic. To znaczy, był nim przed wojną. Urządzano na nim wycieczki dla
wyróżniających się lojalnością wobec rządu robotników i młodzieży. Jest nawet
basen wyłożony kolorowymi kafelkami. Część naszej gromadki znalazła miejsce w
jednym z jego kątów. Tu nam przynajmniej zimno nie doskwiera. Wręcz przeciwnie,
jest duszno, powietrze można by kroić nożem. Młodsze dzieci marudzą, domagają
się picia. Urszulka próbuje je uspokoić.
– Bardzo dzielna jesteś – chwalę ją szeptem. –
Popilnuj maluchów, a ja postaram się zdobyć trochę wody.
Zastanawiam się jeszcze, ale już jestem tego pewna.
– Należy ci się nagroda – mówię do niej czule i wsuwam
na jej paluszek mój pierścionek z bursztynem. – To dla ciebie.
A potem gramolę się z basenu i wychodzę na zatłoczony
korytarz.
Dzięki temu przeżyłam. Basen został doszczętnie
zdruzgotany rosyjską torpedą.
***
Parę lat po wojnie natknęłam się na mojego byłego
pacjenta, majora Maibacha. Schodziłam właśnie z dyżuru, a on wyszedł z
korytarza prowadzącego do poliklinicznej części szpitala. Pochwalił się, że
dzięki jakimś rewelacyjnym amerykańskim lekarstwom ataki epileptyczne zdarzają
mu się nie częściej niż raz na kilka miesięcy. I że pracuje w komitecie
Czerwonego Krzyża.
Nie odmówiłam zaproszenia na kawę i poszliśmy do
pobliskiej kawiarni.
– Tak się cieszę, że pani przeżyła – powiedział.
– A ja nie, panie majorze – odparłam. – To niesłuszne,
że żyję. Nikomu nie potrafiłam pomóc. Ani pacjentom, ani dzieciom. Ani nawet
Zuzi.
– Ja też nikomu nie pomogłem. Myślałem, że chociaż
Krausemu pomogę, ale niestety… – westchnął. – Powinienem był rzucić się na tych
bydlaków z nożem do rozcinania papierów. Zastrzeliliby mnie, tak jak tę naszą
suczkę, i nie musiałbym dzisiaj mieć wyrzutów sumienia.
– Kapitan Krause chyba słusznie postąpił –
stwierdziłam. – Sama się nieraz zastanawiałam…
– Panno Ewo – przerwał mi – a może przeszlibyśmy się
nad morze?
– Nie! – zaprotestowałam. – Tylko nie nad morze!
W Lubece co prawda nie jest łatwo uniknąć widoku
morza, ale mnie się to udawało.
– Powinna się pani z nim pogodzić – powiedział
stanowczo.
I na to dałam się namówić.
Kwadrans później staliśmy na nabrzeżu. Łzy płynęły mi po
twarzy.
– Tam jest mój pierścionek… zgubił się… – szepnęłam i
zawstydziłam się, że mówię od rzeczy.
– Ten pierścionek z bursztynem? – spytał major
Maibach, nie okazując najmniejszego zdziwienia.
Skinęłam głową.
– Wrócił do domu. Trzeba wybaczyć, panno Ewo. Morzu. I
sobie.
– Nie potrafię – rozszlochałam się na dobre. – Nie
potrafię, nie potrafię…
Major ujął moją rękę w obie dłonie.
– Panno Ewo – powiedział – a może moglibyśmy spróbować
pomóc sobie nawzajem? Wtedy każde z nas będzie mogło żyć z przeświadczeniem, że
pomogło przynajmniej jednej osobie.
Popatrzyłam mu w oczy. Były stalowoszare jak woda
Bałtyku.
– Jak pan ma na imię, panie majorze? – spytałam. –
Wszyscy zawsze zwracali się do pana po nazwisku.
– Albert – powiedział. – Mam na imię Albert.
– Albert… – powtórzyłam. – Zdaje mi się, że coś
znalazłam…
[1] Auf Barette schwank die Feder,
pieśń wojenna z czasów wojny
trzydziestoletniej. Tekst ludowy, w przekładzie autorki.