sobota, 14 marca 2015

Cześć!

Jeden z moich przyjaciół napisał, że dziś w "Tawernie pod świętymi dębami" jest wielkie święto: pojawił się w niej mój Tata. "Ale będzie impreza", powiedział ów przyjaciel. Baw się dobrze, Tato, ja też niedługo przyjdę! Przepraszam za niecenzuralną zwrotkę "Szwoleżerów", ale nie udało mi się znaleźć wersji cenzuralnej. Znając Cię wiem, że mi wybaczysz. Pa!

https://www.youtube.com/watch?v=NGKk-xurOZ0

Witraż z jednorożcem, rozdział 17: Zważaj na gada...



Statek wpłynął do Kingsport dla uzupełnienia zapasów i zabrania kilku pasażerów. Zszedłem na ląd. Na wszelki wypadek w cywilnej odzieży.

Kontrolę nad przystanią sprawował oficer w barwach straży biskupiej. Podszedłem do niego.

– Czy komendantem jest tu w dalszym ciągu sir Ian Sleighstone? – spytałem. – To mój znajomy z dawnych lat.

– Garnizon królewski już tu nie stacjonuje – odpowiedział. – Kingsport należy od miesiąca do biskupstwa. A sir Ian wycofał się z czynnej służby zaraz po śmierci swojego ojca. Wrócił do rodowego majątku. Nawet już zdążył się zaręczyć. Niedawno stąd wysyłał zaproszenie na ślub do jakichś przyjaciół na Islandię, zakonników z Akureiri. Dziwne, że taki rycerz jak sir Sleighstone przyjaźni się z mnichami, prawda? A wiem to wszystko, bo teraz są takie przepisy, że trzeba cenzurować zagraniczną korespondencję. Nie bardzo mi się to podoba, ale rozkaz to rozkaz.

Cóż, pomyślałem. Nie tylko cenzura, ale i profesjonalna dyskrecja, że o poziomie inteligencji nie wspomnę.

– Czy mógłbyś mi pomóc w wysłaniu krótkiej wiadomości do Sleighstone? – zapytałem.

– Owszem. Ale będę musiał ten list przeczytać, bo szanowny pan przyjechał zza granicy i płynie dalej, więc taki list liczy się jako korespodencja zagraniczna. Już mówiłem, że takie są teraz przepisy.

– Nie ma problemu – zapewniłem. – Nie piszę żadnych tajemnic, tylko parę słów, żeby sir Ian wiedział, że tędy przejeżdżałem.

Zaprosił mnie do wartowni.

Drogi Ianie – pisałem – w drodze z północy zahaczyłem o Kingsport. Miałem nadzieję, że Cię zastanę i pogadamy o dawnych czasach. A tu słyszę, że osiadłeś na dobre w Sleighstone i podobno masz zamiar się żenić! Jeśli to prawda, to serdecznie gratuluję, chociaż to strata dla naszej starej paczki z Yorku. Szkoda, że Cię nie spotkałem. Myślałem, że pośpiewamy ballady przy winie jak kiedyś. À propos, będąc na Islandii natknąłem się na oryginalną wersję ballady o jednorożcu, tej, którą często śpiewaliśmy. W tej autentycznej wersji jednorożec zginął od jadu żmii. Wszystkie inne warianty to podróbki. W tekście, który znamy z Yorku, prawdziwe są tylko dwie zwrotki, te z ostrzeżeniem.

Cóż, Ciebie tu nie ma, a do Sleighstone za daleko. Niestety nie zdążę nawet zajrzeć do benedyktynów w Castle. Wiesz, mam tam znajomego sprzed lat. Zakonnik, ale bardzo dowcipny i pomysłowy gość. Zresztą może miałeś okazję go poznać? Miał swego czasu coś do czynienia z kapelanem z garnizonu w Kingsport, nazywa się brat Klemens. Ty podobno też masz kumpli zakonników, tyle że trzymasz raczej z augustianami, prawda? Gdybyś jednak miał okazję wstąpić do benedyktynów, to pozdrów brata Klemensa. Chociaż, kto wie, może go nie zastaniesz. Tych zakonników tak często przenoszą z klasztoru do klasztoru.

Jadę na południe, w okolice, w których spędziłem wczesną młodość. Mam tam trochę spraw do załatwienia. Pewnie dość długo nie będzie okazji do spotkania. Ukłoń się ode mnie Twojej narzeczonej i pozdrów wszystkich w Sleighstone. Szczególnie serdecznie pozdrów Twoją Matkę.

Ściskam Cię,
Twój
E. Leijonstierna

Chyba dostatecznie jasno się wyraziłem, pomyślałem. Przecież Ian wie o cenzurze listów. Jednak może będzie się bronił przed złą wiadomością? Może będzie próbował sobie wmówić, że to jakiś idiotyczny abstrakcyjny żart? Nie powinien tak myśleć, ale kto wie? Lepiej, żeby nie miał żadnych wątpliwości, uznałem i dodałem postscriptum.

P.S. Na północy wpadł mi w ręce bardzo oryginalny srebrny pierścień ze szmaragdem. Miałem zamiar dać Ci go na pamiątkę, ale nie chcę go wysyłać przez posłańca. Jeśli Bóg pozwoli, to kiedyś się spotkamy i wtedy go dostaniesz.

Jeszcze raz serdeczne uściski,
E. L.

Podałem list oficerowi.

– Proszę. To tylko pozdrowienia dla przyjaciela, żeby nie myślał, że o nim zapomniałem. No i gratulacje z okazji zaręczyn.

Przeczytał i oddał mi pergamin. Zapieczętowałem go sygnetem z różą.

– Leijonstierna – odezwał się podejrzliwie. – Szwed czy Duńczyk?

– Właściwie Anglik – odparłem. – Ród mojego ojca wywodzi się z Danii, ale ja urodziłem się w Anglii i jestem lojalnym poddanym króla Haralda.

– Lojalnym – powtórzył z przekąsem. – Niedługo to z torbami przez was pójdziemy. Tu na przystani i w Castle na rynku już tylko duński słychać.

– Dziękuję za przysługę – powiedziałem. – Wszystkiego dobrego.

***

Naznaczona mi pokuta była nader łagodna. Czasem przychodziło mi do głowy, że to za mało na odkupienie moich grzechów. Ale odpędzałem od siebie takie myśli. Nie wolno kwestionować decyzji spowiednika. Spowiednik to narzędzie Ducha Świętego.

Rok w pustelni w Apeninach minął szybko. Zachowywanie milczenia przez cały rok nie sprawiało mi trudności. I tak mi się z nikim nie chciało rozmawiać.

Do Montpellier dotarłem późną jesienią. Dzień był piękny mimo listopadowej melancholii.

– Brat Edgar! – zawołał furtian. – Nic się nie zmieniłeś. Jak to dobrze, że przesłałeś wiadomość o przyjeździe. Bo zaraz po tym, jak przyszedł twój list, przyjechał tu twój znajomy z Anglii. Czeka na ciebie od paru dni.

Ian miał sporo siwych włosów na skroniach. Uściskałem go, ucałowałem w oba policzki. Usiedliśmy przy winie.

– Zabiłem tego łajdaka – powiedział. – O niczym innym nie mogłem myśleć od dnia, w którym dostałem wiadomość od ciebie. Czasem dobrze jest mieć dużo pieniędzy. Zainwestowałem w poszukiwania. Moi ludzie sprawdzali wszystkie statki z Islandii w Kingsport i Newhaven. Ale jego nie było. Zacząłem szukać w Danii. Ktoś go widział w Helsingör. Musiałem powiedzieć matce, że wyjeżdżam i nie jestem pewien, kiedy wrócę. Nie mówiłem jej o Richardzie. Chciałem odczekać. Po śmierci ojca i tak nie mogła przyjść do siebie. Ale wiesz, jak to jest z moją mamą. „Co się z tobą dzieje, synku? – spytała po jakimś czasie. – Nocami chodzisz po ogrodzie. Nie jesz. Pijesz za dużo wina. Jakieś kłopoty sercowe? Coś nie tak między tobą a Anną? A może żałujesz tych zaręczyn?”  Zapewniłem, że nie o to chodzi. Chociaż rzeczywiście nie najlepiej było na tym froncie.

„Ian – rzekła mama – zawsze byłeś uczciwy i prawdomówny. Chyba nie zrobiłeś czegoś, o czym się wstydzisz mi powiedzieć?” Przytuliła mnie. I rozpłakałem się jak dziecko.

„Ktoś cię skrzywdził, kochanie”, stwierdziła mama. A ja ryczałem jak bóbr. Chociaż właściwie bobry nie ryczą. „Nie tylko mnie. Edgara. I ciebie też – wydusiłem z siebie. – Richard nie żyje. Zamordował go ten skurwysyn. Muszę go znaleźć i zabić. Edgar też chyba jest w niebezpieczeństwie. Musiał uciekać do Francji czy Włoch. Nie zaznam spokoju, póki tego skurwiela nie zabiję”.

Mama, jak wiesz, nie tolerowała najniewinniejszych wulgaryzmów, ale ani słowem mnie wtedy nie skarciła za rzucanie skurwysynami. „Że też nie miałam żadnych przeczuć – powiedziała z namysłem. – W sierpniu raz mi się Richard śnił, ale to nie był zły sen. Bawił się z małym źrebaczkiem.” Trochę się zamyśliła. Spytała, czy ta zemsta jest konieczna. Richard nie był mściwy. Może wcale by tego nie chciał. „Mamo – odparłem – tu nie chodzi tylko o zemstę. Nie można pozwolić, żeby żmija pełzała po ogrodzie, w którym bawią się dzieci. Pamiętam, jak raz, kiedy byłem mały i bawiłem się tu na trawniku, spod krzaków wypełzła żmija. Ty akurat okopywałaś róże. Zabiłaś żmiję motyką. Ja muszę zrobić coś podobnego.”

Więcej nie protestowała. Powiedziała, że ma do mnie pełne zaufanie. I żebym na siebie uważał. „Jak się z tym uporasz – dodała – to powinieneś pojechać na Islandię. Nie wiem, jakie tam mają zwyczaje. Może Richie nawet nie ma przyzwoitego nagrobku z herbem. Pojedź, idź na jego grób, w razie potrzeby zamów kamień i zapłać komuś, żeby tam sadził kwiaty. Dowiedz się więcej o okolicznościach. Mój biedny Richie”,  też się popłakała.

Pojechałem do Danii. Parę dni szwendałem się po Helsingör. Trochę w habicie augustiańskim – dał mi go przeor w Castle – trochę w ubraniu zwykłego marynarza. W końcu łajdaka przyuważyłem. Musiałem uzbroić się w cierpliwość, bo nie wyjeżdżał bez eskorty. Urządziłem sobie punkt obserwacyjny na drzewie tuż przed bramą jego dworu. Mogłem go bez problemu zastrzelić z kuszy, ale to by nie była wystarczająca kara. Czekałem. W końcu wybierze się gdzieś w jakiejś sprawie wymagającej dyskrecji, myślałem. Piątego dnia doczekałem się. Wieczorem wyjechał sam. Ja wszystko miałem zaplanowane i namierzone. Zeskoczyłem z drzewa na siodło za nim i trzepnąłem go odpowiednio mocno w łeb. Związałem, zakneblowałem, zawiozłem do lasu. Rozpaliłem ognisko i czekałem, aż oprzytomnieje.

„Zabiję cię, bydlaku – powiedziałem, kiedy otworzył oczy. – Ale nie od razu. Mamy czas. Na początek ukarzę cię za kradzież. Pamiętasz, kradzież trucizny. Obetnę ci prawą rękę, jak to się w niektórych rejonach Skandynawii praktykuje. Ładnie zatamuję upływ krwi, żebyś mi za wcześnie nie zdechł. Patrz, ognisko ślicznie się rozpaliło. Po obcięciu ręki wypalę ci głownią oczy. To będzie kara za strzelanie z łuku do dzieciaka.”

Widziałem, z jakim przerażeniem zwraca wzrok to na mnie, to na ogień. O to mi chodziło.

„Drugą rękę ci obetnę za zatruty miecz na sądzie bożym  – ciągnąłem. – A potem będę miał pewien problem. Bo jeżeli ci rozwalę łeb za tę sprawę w Kingsport, to już nie będę cię mógł ukarać za to, o co mi przede wszystkim chodzi. Ciekawe, czy ty w ogóle wiesz, które z twoich łajdactw mam na myśli.”

„Zrobię tak – powiedziałem po chwili. – Będę wielkoduszny i daruję ci Kingsport. Byłem komendantem, a ty mi narobiłeś dużych kłopotów w garnizonie, ale to ci wybaczam. Za zabicie księdza, zbezczeszczenie kościoła i Najświętszego Sakramentu niech cię Pan Bóg sądzi. Teraz się zastanówmy nad finałem.”

Wiesz, naprawdę nie byłem pewien, czy on wie, o co mi chodzi. Te poprzednie historie godziły we mnie: śmierć Erlinga, sąd boży też, bo dotyczył udowodnienia mojej niewinności. Więc na pewno myślał, że chcę się za to zemścić. Ale czy taki łajdak mógł rozumieć, co mnie łączyło z Richardem?

– Pewnie nie – wtrąciłem. – On miał specyficzne wyobrażenia na temat męskiej przyjaźni.

– Wyjąłem mu knebel – mówił dalej Ian. – Zapytałem, czy wie, jaki jest główny motyw mojej akcji. Nie wiedział.

„Ty, zdaje się, jesteś nie tylko oczkiem w głowie twojej mamusi, ale i jej powiernikiem – odezwał się. Mimo strachu, który przed chwilą widziałem wyraźnie w jego oczach, potrafił się zdobyć na sarkastyczny ton. – Może to mamusia ciebie na mnie napuściła za tego Duńczyka? Tego Olofa Leijonstiernę. On się jej chyba podobał. Ale żeby wyciągać takie historie z lat wczesnej młodości? Poza tym to nie była kwestia prywatna, ale ściśle polityczna. Zresztą, co tam. Sam masz dość powodów, żeby do mnie nie czuć sympatii. Ale nie przesadzaj. Jeszcze możemy dojść do porozumienia.”

„Niepotrzebnie się wygadałeś – powiedziałem mu. – Miał już być finał, a okazuje się, że będę ci jeszcze musiał za Leijonstiernę odciąć nogę. Ale to nie dla mojej matki. Ty się słabo znasz na uczuciach. Zatem odetnę ci stopę, a potem rozpruję ci brzuch. Za Richarda Northbridge’a. Tylko trochę ci brzuch rozpruję, żebyś za szybko nie umarł. Tu w pobliżu jest takie spore mrowisko. Duże, śliczne, czerwone mrówki. Położę cię koło niego. Jak będziesz miał wielkie szczęście, to może znajdą cię wilki, ale w Danii z wilkami kiepsko.”

Teraz definitywnie spuścił z tonu. „Sleighstone, błagam cię. Nie. Zrobię dla ciebie wszystko, co zechcesz. Nie miałem pojęcia, że Northbridge aż tyle dla ciebie znaczył. Nie chodziło mi o to, żeby tobie sprawić przykrość. Myślałem, że się zemszczę na Suffolku. Zrobił mi brzydki kawał. Naprawdę chodziło mi o Edgara Suffolka!”

„O Edgara Leijonstiernę – poprawiłem go. – Tym bardziej zasłużyłeś sobie na te mrówki. Dobra. Pogadaliśmy sobie, a teraz do roboty.”

Znów go zakneblowałem. Nie chciało mi się słuchać jego skowytu. Wyciągnąłem miecz.

 Oczy mu z orbit wychodziły z przerażenia. 

„Zmieniłem zdanie – stwierdziłem. – Nie będę sobie miecza brudził tym świństwem, które płynie w twoich żyłach. Wstawaj, skurwysynu.”

Powiesiłem go na gałęzi dębu.

Witraż z jednorożcem, rozdział 16, c.d.

Spaliłem ten ohydny pergamin. Potem zapukałem do sąsiedniej celi.

– Biegnij do lazaretu i przyprowadź tu kogoś – zawołałem. – Ojciec Augustyn źle się poczuł. Przyszedł do mnie porozmawiać o tej strasznej śmierci brata Richarda i był bardzo zdenerwowany. Zasłabł. Pewnie serce. Pędź, a ja w międzyczasie postaram się zrobić, co będę mógł.

Wieczorem wyruszyłem w kierunku przystani.

Od strony stajen szedł pomocnik zarządcy z łopatą na ramieniu. Pozdrowił mnie.

– Wyjeżdżasz, bracie Edgarze? – spytał patrząc na mój tobołek.
– Tak, Björn. I to na zawsze.
– Ja też myślę rozejrzeć się za inną posadą – powiedział. – Tu już by mi chyba zawsze było straszno na duszy. Co za dzień. Ten biedny, biedny brat Richard. Wierzyć mi się nie chce. Ja tam jestem prosty człowiek, ale coś mi się tu nie zgadza. On był taki wesoły, a ostatnio to już szczególnie. Skakał między końmi jak źrebak. Żeby się nie zastanowić, nie zbadać, jak z tym było, tylko zrzucić go ze skały do morza jak padlinę... Sam widziałem. Tfu, gdzie tu miłosierdzie chrześcijańskie?! Nie gniewaj się, bracie Edgarze. Ale serce mnie boli, jak o tym myślę.

– Mnie też, Björn – westchnąłem. – On nie popełnił samobójstwa. Komuś zależało na pozbyciu się ciała, żebym nie mógł udowodnić, co było przyczyną śmierci. Ale dobrze się zastanów, zanim z kimś na ten temat porozmawiasz, bo możesz sobie narobić kłopotów. Mówię ci to, bo wiem, jak lubiłeś brata Richarda. Nie chcę, żebyś myślał, że zamknął sobie drogę do zbawienia.

– Kogo by mieli wpuszczać do nieba, bracie Edgarze, jak nie takich jak on – otarł łzy rękawem. – A zaraz potem przeor. Wybacz, bracie Edgarze, ale, prawdę mówiąc, jego to mi nie żal. Ojciec Marcin – to był przeor! Ale zawsze straszne, jak tak jedno idzie po drugim. A teraz ta bułana klaczka, co to ją brat Richard tak lubił. Stajenni tak się przyzwyczaili, że przy klaczach i źrebakach jest brat Richard, że żaden nie pomyślał, żeby się o nią zatroszczyć. A jak tamtędy przechodziłem wracając od żniwa, to już było po wszystkim. Źrebak utkwił wpół drogi i udusił się pępowiną. A klaczka się wykrwawiła. Właśnie zakopałem za stajnią. Toby się brat Richard zmartwił. Tyle że gdyby on tam był, toby do tego nie doszło.

– Skoro mowa o koniach – powiedziałem – to zrób, proszę, coś dla mnie, Björn.

Wyjąłem z kieszeni sakiewkę.

– Tam w zagrodzie jest taki kulawy źrebak, kasztanek. Brat Richard nie chciał, żeby go zarżnęli. Mówił, że jak mu się da jedną grubszą podkowę, to powinien się nadać do użytku. Kup go, dobrze? Bo inaczej pójdzie na mięso. I zadbaj o niego.

– Pewnie, że o niego zadbam – powiedział. – Ale gdzież tyle pieniędzy, bracie Edgarze! Za to bym kupił pół stadniny, a nie kulawe źrebię.

– Mogą ci się pieniądze przydać, jeżeli od razu nie znajdziesz innej posady – przeciąłem jego protesty. – Nie odmawiaj. Pomódl się czasem za mnie. Bo za brata Richarda chyba nie potrzebujesz. I tak jest w niebie. Z Bogiem, Björn.

– Niech cię Bóg prowadzi, bracie Edgarze – znów otarł rękawem łzy. – I niech cię Bóg pocieszy.

Zrobiłem w powietrzu znak krzyża i poszedłem dalej.

Łódź odpłynęła późnym wieczorem. Kapitan lubił rozpoczynać podróż pod gwiazdami. Stanąłem przy burcie. Wpatrzyłem się w wodę. Odwiązałem od tobołka miecz Richarda i rzuciłem w fale. Pierścień oddam Ianowi, ale miecz z jednorożcem niech idzie na wieczny odpoczynek tam, gdzie jest ciało jego pana.

Twarz miałem mokrą od słonej wody i łez.

– Widzisz, już masz u siebie bułankę i źrebaczka – szepnąłem. – Będziesz miał wszystko, na co zasłużyłeś. Nawet jeżeli nie zasłużyłeś, to i tak będziesz miał. Wędzidło z tęczy. Stadninę wielorybów. Jednorożce i róże. I będziesz tworzył najpiękniejsze witraże z gwiazd i zorzy polarnej. Szkoda, że nie wiem, czy będę mógł do ciebie przyjść i zobaczyć te wszystkie piękne rzeczy. Może nie będę mógł. Ale ty dasz sobie radę beze mnie. Przez ostatni rok bardzo się usamodzielniłeś, wiesz? Sam sobie z tego nie zdawałeś sprawy, ale ja to widziałem. Jeżeli nie przyjdę, to nic się nie martw. Ian na pewno przyjdzie do ciebie za jakiś czas. Ale się zdziwi, jak zobaczy twoje witraże! A wieloryba to on chyba jeszcze nigdy nie widział. Będziecie mieli mnóstwo frajdy, Richie.

Nie, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby płakać tak jak on wczoraj, powiedziałem do siebie zdecydowanie. Jeżeli na mnie patrzy, to będzie mu przykro, że nie może mnie pocieszyć. Lepiej coś zaśpiewam. Jemu i sobie.

Wyjąłem lutnię. Zanuciłem norweską piosenkę, która nam się podobała, chociaż jest taka prościutka i naiwna. Jest nieprzetłumaczalna. Próbowaliśmy, ale przy tłumaczeniu gubi się jej rytm i urok. Chodzi w niej o to, że możliwe jest żeglowanie bez wiatru. Możliwe jest wiosłowanie bez wioseł. Ale niemożliwe jest, aby bez łez pożegnać się z przyjacielem. „Umiem żeglować bez wiatru, potrafię wiosłować bez wioseł, ale nie umiem rozstać się z przyjacielem nie roniąc łez...” Richard często mnie prosił o tę piosenkę na dobranoc.

Hvem kan seile foruten vind,
Hvem kan ro uten årer?
Hvem kan skilles fra vennen sin
Uten å felle tårer?

Jeg kan seile foruten vind,
Jeg kan ro uten årer,
Men ei skilles fra vennen min
Uten å felle tårer.

Nie. Nic nie pomaga. Nie mogę dłużej. Oparłem głowę o burtę i rozszlochałem się na dobre.

– Edgar – szepnął Richard – nie gniewaj się, ale czy ty nie masz za mało zaufania do Ducha Świętego?
– Pewnie masz rację, Richie – powiedziałem. – Będę się modlił.

Ukląkłem na deskach pokładu. Stał przede mną jeszcze przez chwilę. Ubrany był w habit augustiański, ale przy boku miał swój miecz z jednorożcem. Był prześwietlony łagodnym blaskiem, jak postacie na witrażach. Wiedziałem, że gdybym chciał go dotknąć, to ręka natrafi tylko na powietrze.
 Zrobił nade mną znak krzyża.

Absolvat te Deus omnipotens ab peccatis tuis. Et liberat te Dominus ab omnibus malis – powiedział. A potem widziałem już tylko gwiaździste sierpniowe niebo.

poniedziałek, 9 marca 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 16

W jego twarzy dostrzegłem nie tylko przerażenie, ale i odrazę. Popatrzył na moje ręce. Wiedziałem, o czym myśli. Że codziennie trzymałem w tych rękach hostię. Podnosiłem nimi kielich przy konsekracji. Chrzciłem dzieci, udzielałem absolucji i podawałem komunię. Jego najważniejszą decyzję życiową pobłogosławiła ręka świętokradcy i mordercy.
– Ja też zabijałem – wyrzekł z trudem – ale twarzą w twarz. I nie w taki sposób.
– Ostrzegałem cię, że pewnego dnia zmienisz o mnie zdanie. Dziś jest ten dzień. Miałem zamiar ci powiedzieć, ale czekałem na właściwą chwilę. Cóż, sam domyśliłeś się prawdy. Widać to była ta właściwa chwila. Pojutrze stąd wyjadę. Do tego czasu możemy sobie schodzić z drogi.

Wstałem i zwróciłem się w stronę klasztoru.
– Edgar, zaczekaj! – Richard zerwał się i przytrzymał mnie za ramiona. Teraz patrzył na mnie z gniewem.
Uświadomiłem sobie, że pierwszy raz w życiu widzę go rozgniewanego.
On pokręcił głową.
– To był bardzo zły żart, Edgar – powiedział ostro. – Bardzo zły. To nie mogłeś być ty. Rutherford podczas przesłuchania powiedział mi o szczegółach tego zabójstwa. Morderca był tego samego wzrostu co morderca księdza Walentego, czyli taki wysoki jak ja. Przecież nie podstawiłeś sobie stołka.
– Nie – odparłem, patrząc mu w oczy. – Nie było takiej potrzeby. Zwabiłem Rafała do zakrystii. Powiedziałem, że mam mu do pokazania coś bardzo istotnego. Tam go zabiłem. Czarcim Pazurem. Miałem zatruty sztylet. Przeciągnąłem zwłoki do kościoła i zaaranżowałem szczegóły. Później wymknąłem się przez furtkę w murze. Przez nią też uprzednio wszedłem, więc strażnicy mnie nie widzieli. Miałem twój klucz. Potem pojechałem do augustianów, żeby na wszelki wypadek mieć alibi. Nikt w nocy dokładnie nie kontroluje czasu, a poza tym to ja miałem ustalić porę zgonu. Rutherford i Morton słabo się znają na medycynie. Nie potrafiliby odróżnić rany zadanej za życia od rany zadanej po śmierci. Rafał już nie żył, kiedy rozbiłem mu głowę – nawiasem mówiąc, nie krucyfiksem, tylko ostrym kamieniem. Pod odpowiednim kątem. Ale to niewielka pociecha, bo i tak zbezcześciłem krucyfiks smarując go krwią. Szczegóły nie zmieniają faktu, że popełniłem morderstwo i świętokradztwo.

Richard już nie zaciskał rąk na moich ramionach. Ukląkł przede mną, trzymając w dłoniach fałdy mojego habitu.
– Czy ty mi kiedyś będziesz w stanie wybaczyć, Edgar? – spytał. Miał łzy w oczach.
– Co znowu. Co ja mam ci wybaczać? Zostaw mnie już.
– Jeżeli nie możesz wybaczyć, to przynajmniej mnie od siebie nie odtrącaj. Proszę cię. Błagam cię na kolanach. Nie wiedziałem o sobie, że stać mnie na taką podłość. Patrzyłem na ciebie z odrazą. Powiedziałem ten frazes o zabijaniu twarzą w twarz. Podlejszej rzeczy nie mogłem powiedzieć. Powiedziałem to tobie. Człowiekowi, który dwa razy uratował mnie od śmierci, a za drugim razem poświęcił dla mnie zbawienie własnej duszy. Ja dałbym się bez wahania zabić za Iana czy ciebie. Ale na takie poświęcenie jak twoje nie byłoby mnie stać. Jesteś na moich witrażach, Edgar, i powinieneś na nich być. A ja powinienem zrobić coś, co mi zapewni wieczne potępienie. Powinienem podzielić twój los. Ale nie mam twojej odwagi. Jestem podły i jestem tchórzem.

Osunął się na ziemię. Leżał z twarzą przy moich stopach i szlochał na cały głos. Usiadłem obok niego. Podniosłem go i przytuliłem.
– Cicho, Richie – szeptałem gładząc go po głowie. – Cicho. Nie mów takich rzeczy o wiecznym potępieniu. Nie wolno. Nie wolno tak nawet myśleć. Nie płacz. No, już nie płacz. Nie jest wcale tak źle, jak myślisz. Uspokój się trochę. Posłuchaj. Naprawdę nie jest aż tak źle ze zbawieniem mojej duszy. Tej samej nocy, kiedy to zrobiłem, wyspowiadałem się u przeora augustianów w Castle. Nie mógł dać mi rozgrzeszenia, ale udzielił mi dyspensy na pełnienie posługi kapłańskiej, ze względu na intencję mojego czynu i naszą sytuację. Przez cały czas, który spędziliśmy razem, miałem prawo odprawiać mszę i udzielać sakramentów. Byłem i jestem niegodnym narzędziem w ręku Boga, ale nie popełniałem kolejnych świętokradztw. Rozgrzeszenie mogę dostać tylko w Rzymie. Przeor dał mi termin trzech lat. Dlatego pojutrze wyjeżdżam. Jadę do Rzymu. Trzeba ufać w Boże miłosierdzie. Może otrzymam rozgrzeszenie. Odbędę wyznaczoną pokutę. Jeszcze wszystko może być dobrze.

Biedny Richard. Oczy mu całkiem zapuchły od płaczu. Ale spróbował się do mnie uśmiechnąć.
– Mógłbyś mnie ze sobą zabrać? – zapytał nieśmiało.
– Nie, Richie – odpowiedziałem. – Nie mogę. To pielgrzymka. Początek pokuty. Muszę jechać sam.
– Jak myślisz – spytał – co będziesz musiał zrobić, żeby za to odpokutować?
– Różnie może być. Grzech jest bardzo ciężki. Może być pielgrzymka do Ziemi Świętej, potem jakiś czas w izolacji i milczeniu. Post, włosiennica i tak dalej. To są formy standardowe. Ale może być i jeszcze coś. Popełniłem grzech śmiertelny ze względu na ciebie. Możliwym elementem pokuty dodanym do tych standardowych jest całkowite zerwanie kontaktu z człowiekiem, który był przyczyną mojego grzechu. Tę formę pokuty przeor augustianów uważał za bardzo prawdopodobną.

Teraz już nie szlochał głośno, ale łzy na nowo zaczęły mu spływać po policzkach.
– Nie – powiedział. – Nie. Ja tego nie zniosę.
– Musimy to znieść, Richie. Może do tego nie dojdzie. Jak mówiłem, są i inne formy pokuty. Ale trzeba, żebyś wiedział, co może się zdarzyć.

Jeżeli będzie dalej tak płakał, to się od tego rozchoruje, pomyślałem z niepokojem.
– Richie – zacząłem – pomyśl o naszych poprzednich rozstaniach. Nigdy nie wiedzieliśmy, czy się jeszcze w tym życiu spotkamy, prawda? Tego się nie wie przy żadnym rozstaniu. Nigdy nie wiedziałem, czy wrócisz żywy z łomotów. Kiedy byłem we Francji i w Bolonii, nie widzieliśmy się przez prawie cztery lata. Potem przez dwa lata byłem na Islandii, i też się nie widywaliśmy. Czy to taka różnica – dwa lata, cztery, czy trzydzieści-czterdzieści lat? To nic wobec wieczności. Im człowiek starszy, tym czas mu szybciej płynie. A jeżeli dostanę rozgrzeszenie i odbędę pokutę, to mamy dużą szansę na wspólną wieczność. Naprawdę nie powinieneś płakać. Sam mówiłeś, że jeszcze tyle jest do zrobienia. Będziemy obaj zajmowali się rzeczami, na których się znamy i które lubimy. I będziemy mieli wspólny cel: żyć tak, aby później na pewno się spotkać.

Czułem, że kiwa głową. Ale ciągle nie mógł się uspokoić.
– Chciałbym cię o coś poprosić. Jak nie będziesz mógł, to trudno – mówiłem dalej. – Ale bardzo chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił.
– Co tylko zechcesz, Edgar – wykrztusił.
– Pamiętasz ten ostatni dzień przed sądem bożym? Ian i ja od zmysłów odchodziliśmy z niepokoju o ciebie. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że to może ostatni dzień, który w tym życiu spędzamy we trzech. Ale przecież żaden z nas nie płakał, prawda?
– Pamiętam – nareszcie się lekko uśmiechnął. – To był taki piękny dzień. Słońce. Ani jednej chmurki na niebie. Znaleźliśmy tę śliczną łąkę, całą liliową od krokusów. Zrobiliśmy sobie piknik nad rzeką, pod brzozami. Wziąłeś tylko jedną butelkę wina, bo przed walką nie można się upijać. Śpiewaliście z Ianem ballady. Nie było aż takich wielkich ryków, jakie często bywały, ale sporo żeśmy się śmiali, nie? Te twoje historyjki o przybytku uciech w Montpellier... – znowu się uśmiechnął.
– No właśnie. A ta przejażdżka i piknik to był mój pomysł. Chciałem, żeby ten dzień był ładny i pogodny, skoro może będzie ostatni. A teraz ty coś przyjemnego wymyśl na jutro. O to właśnie chciałem cię prosić. Jesteśmy w podobnym położeniu jak wtedy. Jutrzejszy dzień może się okazać ostatnim, który na tym świecie spędzimy razem, ale niekoniecznie. Tak jak tamten dzień pod Yorkiem.

No, wreszcie. Już nie płakał. Oparł głowę na moich kolanach i popatrzył w niebo. Co prawda niewiele mógł widzieć tymi szparkami w opuchliźnie. Szkoda, że nie mogę mu zrobić okładów z rumianku – pomyślałem.
– Naprawdę mi wybaczasz? – zapytał.

Pogładziłem go po policzku.
– Richard. Moj najdroższy, najukochańszy, najlepszy przyjacielu. Wybaczmy sobie nawzajem i skończmy z tym, dobrze? Pora zakończyć i ten rozdział. Ten Czarci Pazur próbuje zatruwać i dusze. Nie możemy pozwolić, żeby znów nas wkręcił w taką diabelską spiralę poczucia winy jak kiedyś, prawda? Mamy antidotum fizyczne. Teraz pora na duchowe. Twoja kolej, mów.
– Wstaniemy jutro wcześnie rano – zaczął – żeby dzień był jak najdłuższy. Najpierw sobie popływamy w morzu. Woda przy brzegu jest ciepła. Potem pójdziemy na jutrznię, a później wrócimy, zajrzymy do koni. Jak wszystko będzie w porządku, to się pochlapiemy w gorących źródłach. Zdaje mi się, że pierwszy źrebak nie urodzi się wcześniej, niż jutro pod wieczór. Więc powinniśmy mieć spokój.
– Mhm – zgodziłem się. – Od paru tygodni nie byłem przy źródłach. Fajnie będzie.
– A potem plagiat twojego pomysłu. Weźmiemy coś do jedzenia, wino, wsiądziemy na konie. Zrobimy sobie piknik pod gejzerem. Oddech ziemi, tak go nazwałeś, pamiętasz?

Skinąłem głową. To był naprawdę dobry scenariusz.
– Kiedy wrócimy, to przypuszczam, że trzeba będzie zająć się bułaną klaczką. Trochę roboty, ale to takie wesołe, kiedy źrebak pierwszy raz wstaje na nogi i macha tym swoim krótkim ogonkiem. Wybierzesz mu imię. Prawie jak chrzciny u Norwegów, nie?
– Tyle że bez nart. Ale morze i źródła to jeszcze lepsze.
– Na nieszpory już nie pójdziemy, bo będziemy musieli przypilnować bułanki i źrebaka. Pomodlimy się tutaj. Po wszystkim będziemy porządnie zmęczeni i będzie nam się chciało spać. Ale napijemy się trochę przed snem, i trochę mi pośpiewasz. Wczoraj ułożyłem taki krótki wierszyk o koniach. Wymyślisz do niego melodię.
– Powiedz ten wierszyk.

Powiedział. Od razu przyszedł mi do głowy pomysł na melodię. Chwilę sobie cicho pogwizdywałem.
– Posłuchaj – zanuciłem:

Konie siwe i bułane, jedzie na was wiatr,
Grzywy macie w morskiej pianie, miga w oczach świat.

Nikt was jeszcze nie okiełznał, tylko wicher druh.
Gdybym miał wędzidło z tęczy, byłoby nas dwóch.

Cugle z gwiazd, a siodło – po co? W siodle siada leń,
Gnalibyśmy ciemną nocą aż po lepszy dzień.

– Chodź, Richie – powiedziałem. – Chodźmy spać. Jutro mamy przecież wstać o świcie. Chodźmy po lepszy dzień. Mam w nosie przeora i resztę. Dziś i jutro chcę spać obok ciebie.

Poszliśmy w stronę stajen.

– Cały zapuchłeś. Szkoda, że nie mam pod ręką rumianku, zrobiłbym ci okłady na oczy. À propos rumianku i Montpellier, to coś mi się przypomniało. Siedzę kiedyś w Montpellier w laboratorium, a tu przychodzi do mnie niejaki brat Cezariusz. Też nowicjusz, ale starszy ode mnie. Jakiś zakłopotany, z nogi na nogę przestępuje, wreszcie pyta, czy mam w aptece suszony rumianek. Rumianek zawsze jest. Dałem mu trochę, ale on nie idzie. „Wiesz co, Edgar – powiada – sprzedałbyś mi trochę tych twoich specyfików... I wytłumacz, w którym dokładnie miejscu robi się te nakłuwania.” Słucham go i nic nie rozumiem. Jakie specyfiki, jakie miejsca, jakie nakłuwania? A on dalej: „Nie bądź taki, Edgar. Przecież na ciebie nie doniosę. Ludwik mi opowiadał, co ostatnio tłumaczyłeś Camille.” Camille, pamiętasz, to była wiadoma madame w Montpellier. Ja dalej nic nie pojmuję. „No – mówi ten Cezariusz – że zaczyna się od rumianku...” I tu mnie olśniło. Rzeczywiście, zajrzałem parę dni wcześniej do Camille, bo jej się zrobił bolesny wrzód na łokciu. Już u niej trochę gości siedziało. Ja wpadłem tylko na chwilę. Dałem jej maści i mówię: „Najpierw trzeba dobrze wymoczyć w ciepłym naparze z rumianku, a potem posmaruj go tą maścią. Powinien się opróżnić bez kłopotów, a jakby rumianek i maść nie wystarczyły, to nakłuj igłą i posmaruj tą drugą maścią. Gwarantuję, że pójdzie jak z płatka i najpóźniej za tydzień będzie nawet sprawniejszy niż wcześniej.” Cały czas miałem oczywiście na myśli łokieć.

Richard trochę się śmiał. Chwała Bogu.

Obawiałem się, że jego koszmary powrócą, ale nie. Zasnął prawie natychmiast i wyglądało na to, że śpi spokojnie. Musiał być strasznie zmęczony. Wypłakał chyba wszystkie łzy, które się w nim przez całe życie nagromadziły. Pomodliłem się i zrobiłem nad nim znak krzyża. Leciutko pocałowałem go w czoło. Wyleczył mnie dziś z antyczułościowej fobii. Moj najukochańszy, najlepszy przyjaciel.

Tej nocy ja nie mogłem zasnąć. Siano pachniało zbyt mocno. Tym razem to mnie było niewygodnie na duszy. Przeklęty Czarci Pazur. Wrzucę jutro tę ametystową fiolkę w ogień, postanowiłem. Niech nas więcej to draństwo nie zatruwa.

Zdecydowałem, że pójdę posiedzieć nad morzem. Richard zdawał się spać bardzo głęboko. Po takim potwornym ataku płaczu to nic dziwnego. Gdyby się obudził, to będzie wiedział, gdzie mnie szukać. A gdyby zaczął krzyczeć przez sen, to go usłyszę, myślałem. Potrzeba mi było chłodu i świeżego powietrza, i widoku wielkiej, spokojnej wody. W sierpniu po północy jest już chłodno, chociaż woda w morzu jest wtedy najcieplejsza i najspokojniejsza.

Położyłem się na piasku. Gwiazdy odbijały się w morzu delikatnymi refleksami. Dlaczego niebo nad Islandią jest bardziej gwiaździste niż nad Anglią lub Francją? Tego prawa natury nie mogłem zrozumieć. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziłem się tuż przed wschodem słońca. Jeżeli mamy popływać w morzu przed jutrznią, to pora zbudzić Richarda, pomyślałem.



Nie zmoże cię topór, ni kusza, ni miecz...

Wisielec zawsze jest przykrym widokiem. Przy profesjonalnej egzekucji śmierć następuje wskutek przerwania rdzenia kręgowego. Jednak mało jest na świecie profesjonalnych katów, a samobójcy z natury rzeczy nie są profesjonalistami. W wielu przypadkach nieszczęsny delikwent umiera na skutek uduszenia. Walka o ostatni oddech pozostawia bardzo nieestetyczne ślady. Otwarte, wytrzeszczone oczy, posiniały język wysuwający się z ust. Dużo się tego naoglądałem w bolońskiej kostnicy.

Richard miał zamknięte oczy. Otoczone opuchlizną po wczorajszym płaczu. Usta tylko lekko uchylone. Ciemnosine. Stopy kołysały się kilkanaście cali nad ziemią. Podparłem sobą jego ciało. Było już chłodne. Jak sierpniowa noc na Islandii. Przeciąłem sznur sztyletem. Głowa opadła bezwładnie na moje ramię.

Ułożyłem go na pachnącym sianie. Rozluźniłem pętlę i zsunąłem z jego szyi. Jeszcze nie był całkiem sztywny. Zdjąłem mu z palca szmaragdowy pierścień. Miałem go przecież oddać Ianowi. Złożyłem mojemu najukochańszemu przyjacielowi ręce na piersiach i owinąłem je moim różańcem. Usiadłem przy nim i położyłem sobie jego głowę na kolanach. Pogładziłem posiniały policzek. Spojrzałem w górę. Słońce zaglądało przez szpary między deskami pod dachem. Dzień zapowiadał się pogodny. Ale w inny sposób, niż się wczoraj spodziewałem.
Delikatnie uniosłem włosy na karku Richarda. Skóra na szyi była otarta od sznura. Jednak nie pętla była przyczyną śmierci. Przy jego ciemnych włosach czarna plamka na karku była trudna do zauważenia. Ale nie dla mnie.

Znów spojrzałem w górę.
– Zostań jeszcze trochę, Richie – poprosiłem. – Zostań ze mną jeszcze parę chwil.

Chyba chciał, żebym mu pośpiewał. Zacząłem od pioseneczki o koniach. Potem parę ballad. 

Izydor, mój sąsiad z klasztornego korytarza, znalazł nas, kiedy śpiewałem balladę o rycerzu Olofie. Pewnie zaniepokoił się, gdy mnie nie zobaczył na jutrzni. A kiedy okazało się, że i w celi mnie nie ma, domyślił się, gdzie mnie szukać. Dałem mu ręką znak, żeby mi nie przerywał.

Nie zmoże cię topór, ni kusza, ni miecz,
Ni oszczep ci w piersi się wbije...

Izydor patrzył na mnie, na sznur, pętlę i na ciało Richarda z przerażeniem. Nie dziwiłem mu się. Potem wybiegł. Pewnie był przekonany, że oszalałem.

Dośpiewałem balladę do końca.
– Teraz już lepiej idź, Richie – powiedziałem, unosząc wzrok. – Tu niedługo mogą zacząć się rozgrywać nieprzyjemne sceny. Po co masz się temu przyglądać? Popatrz sobie na morze. Takie jest dzisiaj spokojne.

Podłożyłem biednemu opuszczonemu ciału trochę więcej siana pod głowę. Ukląkłem i zacząłem się cicho modlić.

Wpadła ich cała wataha, z Augustynem na czele. Przerwałem modlitwę, ale nie podnosiłem się z klęczek.
– To nie było samobójstwo – powiedziałem. – Mogę to udowodnić.

Mówiłem spokojnie. Ale oni byli nastawieni na konfrontację z szaleńcem. Ktoś narzucił mi na głowę szmatę nasyconą wyjątkowo paskudną mieszanką opium i eteru. Zapadłem w ciemność.

Obudziłem się w alkowie lazaretu. Poprosiłem szpitalnika o trochę wody.
– Czy ciało brata Richarda jest w kostnicy? – spytałem.

Pokręcił głową.
– Nawet go tu nie przynieśli. I tak nie mogłoby być pogrzebu. Pewnie go zakopali gdzieś na wydmach. Co za okropna tragedia.

Nie odpowiedziałem.
– Przeor mi polecił – rzekł z zakłopotaniem w głosie – żebym cię do niego przysłał, kiedy się obudzisz. Jeżeli – zawahał się – bardzo przepraszam, ale przeor tak się wyraził: jeżeli po obudzeniu będziesz poczytalny.
– Nie jestem poczytalny – odpowiedziałem. Przymknąłem oczy. Nie chciało mi się patrzeć na świat. Najchętniej zażyłbym jeszcze trochę opium. Na nic nie patrzeć i jeszcze na parę godzin uśmierzyć ból. Ale nie. Powinienem wyjechać. Muszę jechać do Rzymu. Nie mogę zawieść Richarda. Może da się odpłynąć już dzisiaj, jeśli trochę kapitanowi dopłacę, mówiłem w duchu.
– Na razie idę do siebie – oznajmiłem. – Muszę się przygotować do wyjazdu. Z przeorem porozmawiam później. Jak mi niepoczytalność trochę przejdzie.

Pakowałem najniezbędniejsze rzeczy. Czułem tępy ból w sercu. Ból duszy potrafi atakować ciało. Dlaczego ja wtedy tego łajdaka Garricka nie zabiłem, myślałem. Przecież mogłem. I tak zdecydowałem się zostać mordercą. Wiadomo było, że ten podlec może się wymknąć, chociaż zainicjowałem na niego nagonkę, i będzie się mścił.

Cóż, wiedziałem, dlaczego go nie zabiłem. Sądziłem w naiwności ducha, że to mnie przydarzy się sztylet między żebrami czy głowa rozbita przedmiotem kultu. Nie miałem zatem wystarczającej motywacji do morderstwa. Nie doceniłem łagodnego brata Klemensa. W sprawach zemsty był profesjonalistą i wirtuozem. Czekał na właściwą chwilę. Pewnie nas wczoraj podsłuchiwał. Co prawda nie uwierzyłem w samobójstwo Richarda. Garrickowi nie udało się ukryć przede mną swojej sygnatury. Domyślił się, że i na temat skradzionej recepty na truciznę blefowalem. Ciekawe, na kim swoją mieszankę przetestował przed przyjazdem na Islandię. Pewnie nie na białych myszach. Niewykluczone, że ją jeszcze dla pewności przefiltrował przez hostię.

Przeor sam się do mnie pofatygował, zanim ukończyłem pakowanie. Wszedł z jakimś podejrzanym zwojem pergaminu w ręce.
– Proszę o wskazanie mi miejsca, w którym zostało złożone ciało brata Richarda, i o pozwolenie na ekshumację – zacząłem bez wstępnych grzeczności. – Powtarzam, że to nie było samobójstwo, i że mogę to udowodnić. Brat Richard zasługuje na chrześcijański pogrzeb.
– Daj sobie spokój z tymi szaleńczymi hipotezami, Edgarze – odpowiedział. – Ja też oglądałem ciało. Przyczyna śmierci nie podlega wątpliwościom. O ekshumacji mowy być nie może. Poleciłem obciążyć zwłoki kamieniami i wrzucić do morza.

Zacisnąłem szczęki. Boże, nie pozwól mi stracić panowania nad sobą.
– Cóż. W takim razie nie przekonam cię, że mam słuszność. Wyjeżdżam. Nic tu po mnie.
– Chwileczkę – zagrodził mi drogę do drzwi. – Muszę dbać o reputację klasztoru. Już i tak mamy skandal. Rozumiem, że jesteś wzburzony, ale nie mogę pozwolić, abyś stąd wyjechał przekonany o słuszności swoich urojeń. A już zupełnie nie mogę dopuścić do tego, żebyś te historie o morderstwie i upozorowaniu samobójstwa rozgłaszał w Rzymie. Rozumiem, że śpieszno ci do wyjazdu. Dlatego sam przygotowałem oświadczenie na temat przyczyny śmierci tego nieszczęśnika. Podpiszesz i będzie po wszystkim.

Podał mi pergamin. Wystarczyło na to draństwo rzucić okiem. Ohyda, w dodatku fatalna stylistycznie. Miałem poświadczyć nie tylko fakt samobójstwa, ale oczywiście i jego powód. Richard padł ofiarą grzesznej miłości do mnie. Ja nie chciałem z nim grzeszyć, a on wpadł w rozpacz, uległ kolejnemu podszeptowi szatana i się powiesił.

Rzuciłem to świństwo na stół.

– Nie podpiszę – oświadczyłem zdecydowanie. – Nie oskarżę zmarłego przyjaciela o grzechy, których nie popełnił, i nie będę szargał jego pamięci.
– Cóż. W takim razie jestem zmuszony wstrzymać twój wyjazd do Włoch – powiedział ten sukinsyn.
– Podlegam opatowi w Yorku – odparłem.
– To zależy od okoliczności. Jeżeli te przedstawione w piśmie – wskazał na pergamin – nie odpowiadają ci, to może było inaczej. Może to ty wciągnąłeś tutejszego nowicjusza w sodomię i rozpustę, a on odebrał sobie życie nie mogąc znieść poczucia winy. Działo się to w murach mojego klasztoru. Mam prawo wyciągnąć takie konsekwencje, jakie uznam za stosowne.
– Nie muszę się posuwać do ostateczności – kontynuował. – Niekoniecznie zaraz proces i stos. Starczy tego skandalu, który już mamy. Ale mogę cię na dłuższy czas odizolować od świata. A jeżeli będziesz sprawiał kłopoty, to kto wie, czy sobie niechcący nie zrobisz krzywdy.

– Na przykład pośliznę się w kościele i rozbiję sobie głowę o chrzcielnicę – powiedziałem. – Ale czy naprawdę brat Klemens wydał co do mnie takie instrukcje? Odniosłem wrażenie, że zależy mu na tym, abym żył długo i cieszył się dobrym zdrowiem. Nawiasem mówiąc, gratuluję współpracy z bractwem świętego Benedykta. Nareszcie ktoś przełamał te anachroniczne uprzedzenia.

– Robisz się zbyt gadatliwy i zaczynasz pleść bzdury jak Northbridge. A w ogóle to przestań strugać idiotę, Suffolk. Przymykałem oczy na ten wasz romans, bo biskupowi zależało na witrażach, a ty starałeś się dbać o pozory. Rozsądny gość, myślałem o tobie, wie, że wszystko można, byle dyskretnie i bez demonstracji. Ale w ostatnich dniach zacząłem na poważnie myśleć o tym, żeby tego twojego kochasia stąd usunąć. Zupełnie stracił poczucie przyzwoitości. Jak zobaczyłem te witraże, to myślałem, że mnie szlag na miejscu trafi. Szczęście, że biskup cię nie zna osobiście i że mu się przed oczy nie pchałeś. A wczoraj te czułe scenki na wydmach. Czy ty sądzisz, że ja tu niczego nie kontroluję?

Nie odzywałem się. Bo i po co. Ktoś tu komuś przed chwilą zarzucał gadatliwość.
– Nie rozumiem, nad czym się jeszcze zastanawiasz, Edgar. Sam widzisz, że nie ma sensu podskakiwać. Po co ta komedia? Przecież ty też chciałeś się od niego uwolnić, nie? Za dużo ci już wstydu robił i był za nachalny. Jak to było wczoraj? „Edgar, nie odtrącaj mnie, błagam cię na kolanach”, szlochy, histeria. I dla mnie, i dla ciebie dobrze, że sprawa się rozwiązała. Nie chcę ci żadnej krzywdy robić. Suffolk to Suffolk, po co mi niepotrzebne konflikty? Chcę tylko, żebyś zachował się rozsądnie. Podpisz i jedź do Włoch. Najlepiej tam zostań. W każdym razie trzymaj się z daleka od północy Europy. Lubisz włoskie wino, prawda? I karnawał w Wenecji. Nie zmuszaj mnie do zorganizowania ci nieszczęśliwego wypadku. Wtedy zresztą wersja przyczyny śmierci Northbridge’a i bez twojego podpisu będzie taka, jaką uznam za właściwą.

Do tej pory nie miałem zupełnej pewności co do jego konszachtów z bratem Klemensem – trochę blefowałem z tą współpracą z benedyktynami – ale teraz wątpliwości się rozwiały. Dzięki karnawałowi w Wenecji. Zresztą sam by ten Augustyn takiej sprytnej intrygi nie uknuł. Mają mnie sukinsyny w potrzasku, pomyślałem. Przebacz mi, Richie kochany.
– Cóż – westchnąłem – chyba rzeczywiście nie mam innego wyjścia, niż podpisać.
– Wiedziałem, że z ciebie inteligentny facet. Dziwiłem się, że związałeś się z tym Northbridge’m. Przecież on był głupi jak but. Ale trzeba przyznać, że miał talent. Długo się zastanawiałem, co zrobić z tymi witrażami w prezbiterium, bo są naprawdę dobre. Nawet bardzo dobre. Ale zatrzymać je to, jak mawiał Northbridge w tym swoim żołdackim slangu, za duży obciach. Będzie się musiało przydarzyć lekkie i bardzo lokalne trzęsienie ziemi z epicentrum pod prezbiterium. Szkoda. No, ale nie będę ci więcej zabierał czasu, widzę, że się pakujesz. Podpisz i szczęśliwej podróży.

– Ten biedny Northbridge był sierotą i nie miał żadnych krewnych  – powiedziałem cicho. – Niczyja duma rodowa nie ucierpi. Podpiszę.

Przysunął mi pergamin.

Sięgnąłem po moje pióro ze stalową blaszką. Odkręciłem korek ametystowej buteleczki.


Nikomu nie przyjdzie do głowy, że ta czarna plamka na przegubie dłoni przeora to nie ślad atramentu. O ile ktokolwiek na nią w ogóle zwróci uwagę.