piątek, 20 lutego 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 7: o Czarcim Pazurze i pewnym ciekawym przybytku w Montpellier

Uświadomiłem sobie, że zaczynałem pracę nad odtrutką na Czarci Pazur z niewłaściwej strony. Brałem za punkt wyjścia moją receptę na miksturę i próbowałem dobrać przeciwne składniki do każdej kolejnej reakcji w procesie produkcji trucizny. Mniej więcej po dwóch trzecich drogi wszystko się rozpadało na sole i wodę. A trzeba było zacząć zupełnie inaczej! Trzeba było postarać się wyprodukować substancję zabarwiającą płyn świętego Symfroniusza na kolor będący dokładnym komplementem fioletu Czarciego Pazura. Substancję dającą odczyn intensywnie pomarańczowy. A przecież dość dobrze pamiętam z bolońskich czasów, co wywoływało jakie barwy! 
– Ian, Richard – powiedziałem – nie gniewajcie się, ale idźcie do siebie. Król mi nie wierzy, ale ciebie, Ian, żadną odpowiedzialnością nie obciąża. Najważniejsze, że wiesz, że to nie ty. Nie miałeś halucynacji. Łania była łanią. Idźcie, bo muszę popracować. Muszę, bo inaczej mi się pomysł zatraci.

Praca była żmudna i czasochłonna, składniki trudne do zdobycia. Musiałem pojechać do Newhaven. Trochę zakupów załatwiłem, a w sprawie pewnych specjalnych substancji wysłałem list do Bolonii do ojca Teodora. Miał w stosunku do mnie dług wdzięczności za autentyczny Czarci Pazur, więc powinien załatwić. Z tym, że musiało to zająć parę miesięcy. Czekając na przesyłkę zająłem się produkcją syntetycznego Pazura. Był mi potrzebny do testów. Ale już nie przechowywałem trucizny w szafie. Nosiłem ją na szyi w ametystowym flakoniku.

Święta Bożego Narodzenia były w tym roku niewesołe. Pogrzeb Erlinga odbył się tuż przed Wigilią. Pogrzeby najwyżej urodzonych to sprawy wagi państwowej, dlatego tak długo się z nimi czeka. Ian i Richard nie mieli w tym roku świątecznego urlopu. Na Iana wszyscy patrzyli jak na przysłowiowego raroga. Nie wiem, dlaczego akurat na raroga tak szczególnie się patrzy. Nawet Richard mi tego nie umiał wytłumaczyć, chociaż znał się na ptakach. Popijaliśmy trochę między świątecznymi nabożeństwami i graliśmy w szachy. Richard był taki przygnębiony, że nawet niepotrzebne były napomnienia typu „Stul, kibicu, paszczę...”.

Było smutnawo, ale naprawdę ponuro zrobiło się na początku Wielkiego Postu. Kiedy w Środę Popielcową uporałem się ze spowiedziami, poproszono mnie do komnaty królewskiego krewniaka. Byli tam już Arnold i Jakub.
– Biskup domaga się postawienia Iana Sleighstone’a przed sądem – relacjonował ojciec Arnold. – Dziś przyszedł list z Castle. Biskup wyraża oburzenie, że zabójca następcy tronu nie tylko nie został ukarany, ale pozostaje na królewskim dworze i jest traktowany z życzliwością. Podkreśla, że śmierć następcy tronu to nie sprawa osobista władcy, ale kwestia i państwowa, i kościelna. Zginął przyszły pomazaniec. Insynuuje, że król był zainteresowany usunięciem najstarszego syna. Erling był arogancki i nieposłuszny, poza tym jego matka była Francuzką. Król stawia rzekomo na przyrodnich braci Erlinga i tym samym na sojusz ze Szkocją. Jeżeli Sleighstone nie zostanie ukarany przez króla, to sprawa zostanie skierowana do wyższych instancji kościelnych, w razie potrzeby do papieża. Dojdzie oskarżenie naszego władcy o zaaranżowanie morderstwa najstarszego syna. A z tego może wyniknąć ekskomunika i utrata prawa do tronu. I co ty na to, Edgarze?
– Prawnikiem to ty jesteś, Arnoldzie – powiedziałem. – Wszyscy wiemy, że podział kompetencji między władzą świecką a duchowną to od lat kwestia sporna. Władza duchowna ostatnio ma przewagę. Argumentacja biskupa jest trudna do podważenia, chociaż my zdajemy sobie sprawę z tego, że zarzuty są absurdalne.
– Tak, to praktycznie niemożliwe do podważenia – zgodził się Arnold. – Jest tylko jedna opcja...

Też o niej pomyślałem. Nie sądziłem, że kiedykolwiek w życiu będę uczestniczył w takim draństwie, i że na dodatek sam je zaproponuję.
– Lepiej sam dokończ, Arnoldzie – poprosiłem. I tak wiedziałem, o czym będzie mowa.

Sąd boży to jeden z najobrzydliwszych wynalazków naszych czasów. Zawsze piszę przymiotnik w tym kontekście z małej litery. Wymawiam go i myślę o nim również z małej litery. Wtedy nie ma to słowo nic wspólnego z Bogiem. Bo to określenie to ewidentny grzech przeciw drugiemu przykazaniu. To nadużywanie imienia Boga.

Sąd boży jest wulgarną formą logiki stosowanej. Jedna strona twierdzi, że A, a druga, że nieprawda, że A. Zamiast zebrać dane, usystematyzować i przeprowadzić dowód, wybierają maksymalnie prostackie wyjście. Każda strona wystawia gladiatora. Oni się biją na oczach zaproszonych gości oraz tych specjalistów od logiki aż do śmiertelnego skutku. Jeśli gladiator strony pierwszej przeżyje, to wartość logiczna jej twierdzenia jest prawdą. I odwrotnie.

Sformułowaliśmy wspólnie pismo do Castle z propozycją rozstrzygnięcia sprawy przez sąd boży. Okoliczności prawne to uzasadniały. Odpowiedź przyszła już następnego dnia. Biskup wyrażał zgodę. Sąd zwany bożym miał się odbyć za tydzień. Nie było wątpliwości co do tego, kto będzie reprezentował stronę królewską. Tę mówiąca, że A oznacza, iż Ian Sleighstone nie ponosi odpowiedzialności za śmierć królewicza. Jak się już trzeba wdać w taką historię, to wystawia się najlepszego gladiatora.

Były zatem wszelkie dane po temu, abym za tydzień stracił obu przyjaciół.




Kukułka nakrapiana

Jedyną rzeczą, która mnie ratowała od załamania duchowego, była praca nad antidotum. Dostałem dwa ostatnie składniki z Bolonii. Wszystko szło we właściwym kierunku, ale było czasochłonne.

W sobotę pod wieczór przyszedł do mnie Richard. Sam.
– Mam, kukułka nakrapiana, kłopot – powiedział. – Trenowałem wczoraj z Ianem, ale to był żaden trening. On był kompletnie do niczego. Raz, dwa, i miecz mu z ręki wylatywał. Myślałem, że ma zły dzień. Ale dziś było to samo. O dupę taki trening roztrzasnąć, jak ty to mówisz. A z innymi chłopakami to bez sensu ćwiczyć, bo tylko Ian mi czasem potrafił przyłożyć. Trenować ze słabym przeciwnikiem to wręcz niebezpieczne, bo można wpaść w za dużą pewność siebie. Z cieniem to dobre przed treningiem, ale nie przed poważną walką. Nie wiem, co robić.
– W przypadku Iana to bariera psychiczna – powiedziałem. – Chce, żebyś pokonał przeciwnika, i dlatego nie potrafi stawić ci oporu. Ciężka sprawa.

Zastanowiłem się chwilę.
– Wiesz co – zacząłem – najtrudniejszą rzeczą w moim życiu było uczenie się chodzenia po operacjach nogi. Jeżeli człowiek, który chodził normalnie, ulega jakiemuś wypadkowi, przez jakiś czas używa kul, a potem wraca do zdrowia, to też na początku ma trochę trudności z chodzeniem. Ale ja do trzynastego roku życia nigdy się normalnie nie poruszałem. Więc możesz sobie wyobrazić, jakie to było dla mnie wyzwanie. Nawet kiedy noga fizycznie już była w miarę w porządku, to bałem się ruszyć bez kul. Nie mogłem utrzymać równowagi, przewracałem się co chwila. I wtedy ojciec Celestyn poradził mi, żebym zaczął chodzić w myślach. Za każdym razem, kiedy udało mi się zrobić parę kroków, miałem później powtarzać to sobie w myślach i wyobrażać sobie, że idę dalej. Ale bez oszukaństwa. Miałem wyobrażać sobie wszystkie moje ruchy, jak się rozkłada ciężar ciała, co się dzieje z rękami, obok czego przechodzę i tak dalej. Zdarzało się, że się w myślach przewracałem. Wtedy musiałem wstać i próbować iść dalej. Po paru dniach takiego myślowego treningu chodziłem już prawie tak sprawnie jak teraz. Może ty byś w ten sposób spróbował z szermierką?

Richard patrzył na mnie z zainteresowaniem.
– Na początku taki trening mentalny wcale nie jest łatwy – mówiłem dalej. – Ja wszystkie trudniejsze rzeczy najpierw robię w myślach. Zwłaszcza przy zabiegach chirurgicznych to świetna metoda, ale i w laboratorium pomaga. Tak się przyzwyczaiłem do tego, że już nie potrzebuję żadnych wstępnych ćwiczeń. Ale w Montpellier musiałem zawsze najpierw robić ćwiczenia na odprężenie. Też mnie tego nauczył ojciec Celestyn. To był świetny lekarz. Mogę ci pokazać parę takich ćwiczeń.
– Pewnie warto spróbować – zgodził się Richard. Zawahał się chwilę.
– Czy muszę sobie wyobrażać, jak go zabijam? – zapytał.

Wzdrygnąłem się. O tym nie pomyślałem.
– Nie – powiedziałem zdecydowanie. Nie wiem, skąd mi się wzięła taka pewność. – Na pewno nie. To by mogło zaszkodzić. Wystarczy, że wygrasz walkę.
– No to do roboty – powiedział.
– Dobra. Najpierw rozmasuję ci barki i ramiona, potem trochę ćwiczeń na odprężenie, a później zamykasz oczy i machasz w myślach żelastwem. Ze wszystkimi szczegółami. Musisz czuć, co robisz.

Siedziałem na krześle przy łóżku i bezgłośnie odmawiałem różaniec. Richardowi lekko drgały ręce. Widziałem, że oczy poruszają się pod powiekami. Dobrze. Starał się. Nagle syknął jakby z bólu i otworzył oczy.
– Zagapiłem się i zranił mnie w udo – powiedział. – Dobrze, że miecz się ześliznął po kolczudze. Ależ to męczące. Większy wysiłek niż przy zwyczajnej walce.
– Odpocznij chwilę i zaczynaj od nowa – powiedziałem. – Musisz wygrać. Daj z siebie wszystko.

Tym razem zdążyłem odmówić cztery dziesiątki różańca, zanim otworzył oczy.
– Wygrałem – powiedział. – Przyłożyłem mu miecz do gardła. Ale było ciężko. Chyba przy żadnej walce tak się nie jeszcze nie zmachałem.
– Trafiłeś na godnego siebie przeciwnika – odparłem. – Na dzisiaj starczy, inaczej byś się przetrenował. Jutro skrzyżuj miecz fizycznie z którymś z chłopaków, tak tylko, żeby poczuć ciężar w ręku. Najlepiej nie z Ianem. Potem wsiądź na konia i pojedź sobie w jakieś ładne miejsce. Sam. Wycisz się, pomódl się trochę. Nie będę ci mówił, jak, gdzie i kiedy. To już sam musisz poczuć. A pod wieczór to samo co dziś. Pewien jestem, że będą wyniki. Teraz idę zorganizować kolację. Przez ten tydzień koniec z kantyną, będziemy w trójkę jedli u mnie. Jestem w dobrych układach z kuchnią. Ty naprawdę masz trochę skłonności do anemii. Lady Elizabeth tu nie ma, więc ja o ciebie zadbam. Sytuacja jest ekstremalna, więc nie musimy ściśle przestrzegać postu, dam wam dyspensę. Idź po Iana i przyjdźcie za jakąś godzinkę.

– Lepszej polędwicy nawet moja mama nie przyrządza – stwierdził Ian po kolacji. – I jeszcze ta gęsia wątróbka. I ten sos. Super. Co ty zrobiłeś z tym kucharzem, Edgar? Cud jakiś?
– Kazałem mu iść pograć w karty – powiedziałem. – Powinienem to częściej robić, bo angielska kuchnia to coś, co woła o pomstę do nieba. Ale zawsze byłem zajęty czymś ważniejszym. Szkoda, że nie miałem trufli do tej wątróbki, ale z majerankiem też się dało zjeść.

Patrzyli na mnie w niemym podziwie. Miałem frajdę.
– Jakie ty jeszcze masz ukryte zdolności? – spytał Richard. – Niedługo się okaże, że umiesz haftować i robić koronki.

– Tego akurat nie umiem – odparłem – ale ładnie zaszywam rany. Co do kuchni, to przyzwoita gastronomia ma dużo wspólnego z alchemią. We Francji się na tym znają. Sporo się nauczyłem w Montpellier. Trochę w klasztornej kuchni, ale jeszcze więcej w zamtuzie. W Montpellier był bardzo sympatyczny dom publiczny. Nie ta klasa, co w Paryżu albo w Wenecji, ale miał miłą atmosferę. Madame miała na imię Camille. Ta to umiała gotować! Nauczyła mnie swoich najlepszych przepisów, a ja jej za to doradzałem w kwestiach higieny. Ona była niesamowicie rubaszna, ale miała fajny styl. Wolała dziewczyny, jak to często w tym zawodzie, i bardzo mnie lubiła. Twierdziła, że jestem taki dziewczęcy, tylko za chudy. „Edgáhrrr – mawiała – karmię cię i karmię, a ty ciągle jesteś chudy jak patyk. Jakbyś miał okrąglejszy tyłek i trochę zadatków na cycki, to byśmy tu od ciebie kasy nie brały.” Ale już więcej nie będę opowiadał, bo wam grzeszne myśli zaczną chodzić po głowach. Idę po deser. Będzie szarlotka z antonówek.

– Nie bądź taki pruderyjny, Edgar – odezwał się Ian przy szarlotce. – Opowiedz coś więcej o tym burdelu w Montpellier. Od miesięcy nic, tylko siedzimy z nosami na kwintę i gramy w szachy. Anemii psychicznej można od tego dostać.

– Ale nie będę wam opowiadał o żadnych zberezieństwach – zaznaczyłem. – Tylko i wyłącznie o kuchni. Od czego by tu zacząć – zastanowiłem się. – Może od przepiórek na grzankach. Szkoda, że to nie sezon na przepiórki. Zrobiłbym wam takie jak u Camille. Trudno. Jutro będziecie się musieli zadowolić kapłonem w czerwonym winie, Coq au vin.
Któregoś dnia jesienią w Montpellier miałem całe popołudnie wolne, wieczór też, co się często nie zdarzało. W lazarecie było pusto, innych obowiązków akurat też nie miałem. Przeor nie robił wielkiej sprawy z tego, jak się raz na kilka tygodni nie przyszło na nieszpory. Nałożyłem cywilne ciuchy i poszedłem do Camille. A ona była mocno zmartwiona.

„Taki mam kłopot, Edgar – powiada. – Dużo gości się na dziś zapowiedziało, i to przyzwoitych. Pełna mobilizacja, jak to zwykle po odpuście na świętego Michała. Wołowinę po burgundzku zrobiłam już wczoraj, więc główne danie jest. Na przystawkę zaplanowałam przepiórki na grzankach. Kupiłam kopę przepiórek, właśnie przynieśli z targu. A tu przychodzi wiadomość, że zmarła moja kuzynka z Saint-Gilles. Wdowa, trójka dzieci. Pogrzeb jutro rano. Nie wybrać się tam nie sposób. Muszę dopilnować, żeby dzieciaki się znalazły w dobrych rękach, przygotować stypę i tak dalej. Jeanette przypilnuje dziewczyn, ale przepiórki się zmarnują i zakład straci reputację. Bo co to za kolacja z jednym daniem?!”
„Nic się nie martw, Camille – mówię. – Mam do jutra wolne. Przepiórki mnie nauczyłaś przyrządzać. Na deser zrobię suflet z morelami, niech mi tylko dziewczyny morel nazrywają, zanim goście się zaczną schodzić, bo z moją nogą nie poradzę, i niech je wydrelują. Jedź do Saint-Gilles. Umarłych grzebać to przykazanie kościelne, a o dzieciaki zadbać też rzecz święta. Ja już kuchni dopilnuję.”
„Jakżeż ty sobie sam poradzisz z kopą przepiórek?” – nie chciała mi wierzyć.
„Dopiero południe – mówię – dam sobie radę. Ale najpierw potrzebuję trochę rozgrzewki, bo dziś tu przyszedłem właściwie nie w celach charytatywnych, tylko wiadomych.”
„Bierz, co chcesz – powiada Camille. – Sam zdecyduj, które do zrywania moreli, które do celów wiadomych. Święty chłopak z ciebie, Edgar.”
Zarządziłem, co należało. Trochę się pobawiłem. Dziewczyny od celów wiadomych zresztą też.

Trzeba wam wiedzieć, że miałem wtedy długie włosy. W Anglii są ścisłe regulacje co do wyglądu zakonników, nawet nowicjuszy. Żadnych fanaberii, tylko krótkie włosy i tonsura. Ale we Francji pod tym względem jest duży luz. Miałem włosy mniej więcej do ramion. Dziewczyny mi je zaplotły w dwa warkocze, nawet zawiązały jedwabnymi wstążeczkami. Śmichy chichy. Ale tu już trzeba było się brać za przepiórki. Zostawiłem te warkocze, bo i tak w kuchni bym musiał czymś związać włosy, jako że włos w sosie czy w cieście to rzecz obrzydliwa. Kazałem dziewczynom uskromnić w pokojach i brać się za nakrywanie stołów, a sam poszedłem skubać przepiórki. Nałożyłem fartuch, zawiązałem sobie ręcznik kuchenny na głowie, bo przy takiej robocie to się człowiek może nieźle zaświnić. Zasuwam na całość, a tu jakiś facet zagląda do kuchni. Taki już po czterdziestce, postawny, całkiem dobrze mu z oczu patrzy.
„A tuś mi, turkaweczko – powiada. – Od paru lat mówię Camille, że w tej instytucji brakuje rudej panienki. Mnie tak się ten kolor włosów podoba, a ona mówi, że są trudności. Ale na dziś wreszcie znalazła. Tylko dlaczego taki nowy nabytek trzyma na zapleczu? Może się, panieneczko, zapoznamy?”
„Zapoznać się możemy – mówię – ale z góry przepraszam za rozczarowanie.”
Głos miałem już wtedy zdecydowanie nie dziewczęcy, więc facet się trochę stropił. Podszedł bliżej i mi się dokładniej przyjrzał.
„A to coś nowego – rzecze. – Camille rozszerza zakres usług? Ale skoro tak cię wystroiła, to czemu cię trzyma w kuchni? Coś mi to do niej nie pasuje. Nie masz jak inaczej zarabiać na życie? Szkoda cię, chłopcze, do takiego interesu. Ile ty masz lat?”
„Niedługo skończę siedemnaście – mówię – ale nie jestem tu zatrudniony. Jestem gościem, tak jak i pan. A kuchnia to hobby. No i obiecałem pomóc Camille przy kolacji.”
Opłukałem ręce w misce, wytarłem, przedstawiłem się i pokrótce wyjaśniłem, jak i co. Bo mi się facet wydał sympatyczny. Nie pomyliłem się.
„Jak tak, to wszystko w porządku – uznał. – Gui de Frontignan jestem. Mam tu taki mająteczek z winnicami na wschód od Montpellier. Przywiozłem trochę wina na degustację.”
Napiliśmy się. Bardzo dobre miał wino.
„Wiesz co, chłopcze – powiada – dziewczyny nie uciekną. Pomogę ci z tymi przepiórkami, bo sam sobie nie poradzisz.”
Dałem mu fartuch i ręcznik, żeby też sobie zawiązał na głowie, bo takie pierze z przepiórek to ciężko wydobyć z włosów. Skubiemy. Popijamy. On mi opowiada o gatunkach winorośli i tak dalej. Miło się gada. Zza drzwi słychać, że się powoli goście schodzą. Jakaś muzyczka, drzwi się otwierają i zamykają coraz częściej. Nagle wpada Jeanette. „Ratuj, Edgar! – woła – jeden gość nam zasłabł.” Apteczkę u Camille zopatrzyłem dawno w środki pierwszej pomocy. Złapałem sole trzeźwiące, krople nasercowe, i biegnę na górę, na tyle szybko, na ile mi noga pozwala. Frontignan za mną. „Może ci trzeba będzie pomóc”,  mówi.
Okazało się, że nic poważnego. Facet miał trochę kłopotów z ciśnieniem, za szybko się podniósł z łóżka i go zamroczyło. Dałem mu waleriany, i w porządku. Chcę schodzić na dół, a tu nie ma jak. Złapał mnie kurcz w tej zoperowanej nodze. Już nieczęsto to mi się zdarzało, ale jak się zapomniałem i za długo forsowałem nogę, to niestety. Niepotrzebnie stałem przy tych przepiórkach. Mogłem je skubać na siedząco, ale jakoś tak się przyzwyczaiłem i nabrałem przekonania, że praca w kuchni na siedząco nie jest profesjonalna. Trzymam się balustrady przy schodach, żeby nie upaść, i ani w tę, ani wewtę. Frontignan pyta, co mi jest. Mówię, że mi skurcz nogi musi przejść, na razie nie mogę się ruszyć z miejsca. „Zniosę cię ze schodów – powiada. – I tak nie ważysz więcej niż przepiórka.”
A w międzyczasie nowi goście się nazbierali.
Zagląda nasz zarządca folwarku, niejaki Vincent. Dość prosty facet, ale miły. Nieraz mi przy winie perorował o swoich poglądach na życie i o moim braku praktycznego podejścia do tegoż życia, a ja mu leczyłem lekki reumatyzm.
„Edgarka tu przypadkiem nie ma? – pyta. – Bo w lazarecie pustki, a mnie coś dziś kolano boli.”
„Ano jest”, mówi Jeanette. I pokazuje w moim kierunku.
Ten jak popatrzył, to najpierw zbladł, a potem się zaczerwienił. No bo tak: mnie de Frontignan trzyma na rękach. Obaj mamy na sobie fartuchy z falbankami i chusteczki na głowach. I obaj cali w pierzu. Mnie na dodatek te warkoczyki z kokardkami wystają spod chustki.
„Wszelki duch Pana Boga chwali – mówi Vincent – ty, Gui, wiesz, ile on ma lat?”
„Mówił, że szesnaście – powiada mój nowy znajomy. – A bo co?”
„Edgar – woła Vincent – doprowadź się do porządku i wracaj do klasztoru, ale to już! Bo inaczej, jak Bóg miły, doniosę przeorowi. Z dziewczyną po Bożemu się zabawić żaden grzech dla nowicjusza, ale takie wybryki, tfu, na psa urok, to już za wiele!”
„Na razie nie mogę wracać – mówię. – Nie mogę ustać na nogach.”
„Wstydu nie masz! – krzyczy na mnie Vincent. – Żeby się do takiego stanu doprowadzić w biały dzień!”
„Czego ty chcesz od chłopaka? – powiada de Frontignan. – Od południa skubie ptaszki i kurcz go złapał. Nie przejmuj się, Edgar. Zaraz ci przejdzie. Dokończymy na siedząco.”
I niesie mnie na zaplecze.
Vincent znowu w krzyk, że jak nam nie wstyd w biały dzień i to od południa i na ludzkich oczach, że na jakiekolwiek kończenie na siedząco absolutnie nie pozwoli, wyzywa Frontignana od zboczeńców. Biegnie za nami do kuchni. Ale jak zobaczył tę górę przepiórek, to się uspokoił. Nawet nam pomógł je wypatroszyć. A ja dzięki temu zdążyłem na czas zrobić suflet z morelami. Szkoda, że w Anglii moreli się nie da hodować. Jutro będzie placek ze śliwkami, chociaż to dość wulgarny deser. Ale skoro mowa o deserach, to wam jeszcze opowiem o naleśnikach. Jeżeli to was interesuje.
– Jasne, że interesuje – powiedzieli niemal unisono.
– Normalnie chodziłem do do domu uciechy w Montpellier po cywilnemu, bo taka obowiązywała konwencja – zacząłem. – Ale któregoś ranka wybrałem się do lasu uzupełnić zapas ziół, macierzanki, wilczej jagody i tak dalej. Wszystkiego się w ogrodzie nie da hodować. Szedłem w habicie. Droga prowadziła obok wiadomej instytucji i pomyślałem, że zajrzę na chwilę, bo parę dni wcześniej jedna z dziewczyn zwichnęła sobie rękę w nadgarstku. Nastawiłem jej rękę, doradziłem okłady. Teraz chciałem zobaczyć, czy wszystko idzie we właściwym kierunku. Wchodzę, a tam przy stole siedzi kapelan z pobliskiego garnizonu. De Chatremont. Młody gość, dwadzieścia kilka lat, wesoły. Trudno powiedzieć, czy siedzi już, czy jeszcze, ale chyba jeszcze, bo w samej koszuli i rozczochrany, i popija zimne mleko. Nie zakonnik, to mu w sumie wolno. Niewielki grzech. Nie mam na myśli mleka, tylko to siedzenie w burdelu.
„Suffolk – mówi – ty gówniarzu zbereźny, dopiero co na poranny Anioł Pański dzwonili, a ty już przychodzisz habit kalać?”
„Niczego nie kalam – odpowiadam. – Anette ma zwichniętą rękę, wpadłem sprawdzić, jak się czuje.”
„Ty mi się zwichniętą ręką nie zasłaniaj – powiada. – Zwichniętą to ty masz moralność. Jeszcze się, barbarzyńco, nie nauczyłeś, że w sukience duchownej po burdelach się nie lata? Ale nie mój grzech. Jak już załatwisz, co trzeba, to przyjdź ze mną zjeść śniadanie. Camille właśnie poszła rozrobić ciasto na naleśniki. Powiem jej, żeby zrobiła więcej.”
„Skoro tak – mówię – to możesz liczyć na moje towarzystwo.”
Te naleśniki u Camille to był cud kulinarny. Chrupiące, złociutkie, z różnymi fikuśnymi nadzieniami. A to słodki twarożek ze skórką cytrynową i bakaliami, a to konfitura z moreli, a to świeże owoce z bitą śmietaną. Pycha. Dała mi przepis, ale mnie się nigdy nie udawały tak jak jej.
Zajrzałem do Anette, obejrzałem rękę. Opuchlizna ładnie schodziła, wszystko było na dobrej drodze. Nic tam nie miałem do roboty. Wyszedłem na korytarz i nagle samemu mi się siebie żal zrobiło. Ja tu przychodzę z dobrego serca, a i tak nikt w moją niewinność i bezinteresowność nie wierzy, tylko mnie od zbereźników i barbarzyńców wyzywają, myślałem sobie z rozgoryczeniem. Jak tak, to niech przynajmniej będą do tego podstawy, zdecydowałem. Naleśniki jeszcze niegotowe. Trochę to potrwa, bo skoro Camille wie, że ja też chcę się na nie załapać, to będzie musiała zrobić sporą porcję; zna moje możliwości. Zapukałem zatem do sąsiadki Anette, Julie. Nic nie miała przeciwko moim odwiedzinom, chociaż pora była wczesna. Mimo tej wczesnej pory było jednak dość gorąco, a że mnie dodatkowo ta wizyta rozgrzała, to nie zakładałem już habitu, tylko zszedłem na dół w koszuli. Może de Chatremont, mogę i ja, powiedziałem sobie. Powiesiłem habit w sieni. Zajrzeliśmy do kuchni, żeby zobaczyć, czy w czymś Camille nie trzeba pomóc.
„Poradzę sobie – rzekła. – Na razie tylko dla was dwóch robię śniadanie. Dziewczyny niech jeszcze sobie parę godzin pośpią. Chociaż jak już chcecie pomóc, to nazrywajcie trochę malin”.  Podała nam spory dzbanek.
Mnie tego nie było trzeba powtarzać. Najbardziej lubiłem naleśniki Camille ze świeżymi malinami i bitą śmietaną. Poszliśmy do sadu, wleźliśmy w maliny, zbieramy. Patrzymy, a tu kłęby kurzu na zakręcie drogi. A wkrótce się z tego kurzu wyłania jakieś spore towarzystwo na koniach. Z dziesięciu jeźdźców. Najwyraźniej straż przyboczna i jakichś dwóch ważniejszych. Przyjrzeliśmy się lepiej i widzimy, że ci ważniejsi to nasi koledzy po fachu. Jeden ubrany na fioletowo.
– O ja cię – wtrącił Richard ze współczuciem – jak się jakiś biskup pojawia, to zawsze są z tego kłopoty.
– Ano właśnie. Chatremont przycupnął w malinach. „Niech mnie mole rozszarpią – mówi – tego brakowało. Biskup z Marsylii. Jak mnie przyuważy, to dupa zimna.”
„Przecież do Camille nie przyjadą – mówię. – Przejadą koło nas, i tyle.”
„Ja bym nie był tego pewien – mówi Chatremont. – Akurat pora na śniadanie. Tu na bramie nie napisane, że to burdel. Wygląda na zwykły podmiejski dworek. Ale jak nas tu zobaczą o tej porze i w takich strojach, to się pokapują, co to za instytucja.”
„Do klasztoru blisko – próbowałem go przekonać – tam pojadą na śniadanie.”
„Ty biskupa z Marsylii nie znasz. To taki miłośnik kulinariów regionalnych. W klasztorach z reguły kuchnia jest standardowa. A on lubi sobie po drodze wstąpić a to do jakiegos miło wyglądającego dworku, a to do winnicy. Napoić konie, spróbować lokalnego winka, sera, owoców. Takie ma zamiłowanie. Biskupowi nikt nie odmówi gościny.”
Patrzymy, a oni rzeczywiście skręcają w kierunku bramy. Camille stanęła w drzwiach kuchni. „Chłopaki! – woła. – Co wy się tak grzebiecie?”
Daję jej rozpaczliwie znaki, żeby na nas nie zwracała uwagi, pokazuję na bramę wjazdową. Zrozumiała. „Chłopaku! – woła do parobka, który się kręcił przy szopie. – Co się tak grzebiesz? Zajmij się końmi jego ekscelencji i świty.”
„Naleśniki nam te pachołki biskupie wyjedzą – powiedziałem z żalem. – Biskup z tym księdzem to sobie z naszymi porcjami może nie poradzą, ale patrz, ile tej eskorty. A żeby im małżeńskie łoża ciężką wodą regularnie poświęcali.” „Tobie tylko dwie rzeczy w głowie: żarcie i alchemia”, odparł Chatremont. Zrozumiał moje straszliwe przekleństwo, bo mu przy poprzednim spotkaniu zrobiłem mały wykład o właściwościach tlenku deuteru, czyli tak zwanej ciężkiej wody. „Ty tu, Edgar, zdaje się bardziej na wyżerkę przychodzisz niż na dziewczyny, i w ogóle poza jedzeniem nic oprócz laboratorium ci do szczęścia nie jest potrzebne. A ja chciałbym się wyrwać od tych żołdaków, przenieść do większego miasta, dostać może jakąś fuchę w kurii. Jak mnie tu biskup zauważy, to będę miał na amen przechlapane. Już świata poza garnizonem w Montpellier nie zobaczę, a może i gorzej się skończy.”
„To siedź w tych malinach, jak ci dobrze – mówię. – Ja głodny jestem. Mnie biskup nie zna. Był parę lat temu u nas w klasztorze, miałem go okazję w pierścień pocałować, ale byłem wtedy szczeniakiem. Gdzieżby mnie zapamiętał i poznał. Udam, że jestem służącym. Nakryję im do stołu, a sam się pożywię w kuchni.”
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Stanąłem na należyty dystans od gości, ukłoniłem się Camille i pytam, gdzie pani gospodyni każe nakryć do stołu: w jadalni czy na ganku od ogrodu?
„Na ganku dla jego ekscelencji i księdza kanonika – mówi Camille; zorientowała się, w czym rzecz. – Dla eskorty na tym długim stole w sadzie. Ale się najpierw, chłopaku, ogarnij, jak ci nie wstyd przy gościach w samej koszuli latać?” I dodaje szeptem: „Ciuchy u Lucille.”
Poszedłem do Lucille, wziąłem cywilne ubranie Chatremonta, spodnie podwiązałem sznurkiem, żeby nie spadały, ale i tak wyglądałem jak ostatnia sierota. Nakryłem do stołów. Camile była jednak wobec nas lojalna. Podała różne sery, parę rodzajów oliwek, suszoną szynkę, wino, dla biskupa i kanonika oczywiście wszystko, co lepsze, ale naleśniki schowała do piekarnika. „Ubij śmietanę, Edgar – mówi – oni tu chyba długo nie zabawią.”
Ubijam i patrzę przez okno, a tu Chatremont w kłopotach. Mole go co prawda nie szarpią, jak w jego ulubionym przekleństwie, ale osy się do tych malin zleciały. Podskakuje, ogania się, w końcu chyba go zaczęły ciąć, bo wyskoczył z maliniaka i pędem biegnie do kuchennych drzwi. Myślał, biedak, że towarzystwo zasiadło do stołu w głównej izbie. A oni go z ganku ogrodowego widzą jak na dłoni. Ale trzeba mu przyznać, że dzbanka z malinami nie zostawił na pastwę losu i os. Doniósł, tylko trochę rozsypał.
„Przynieś, Edgar, więcej czarnych oliwek!” – woła z ganku Camille.
Idę.
Biskup właśnie ostatnią czarną oliwkę z poprzedniej porcji włożył do ust. Wypluł pestkę, przyjrzał mi się bacznie i zamyślił się.
„Szczególne miejsce – zawyrokował. – W sieni habit augustiański wisi na kołku. Syn angielskiego księcia usługuje przy stole. Może to i słuszne, takie ćwiczenia w pokorze dla arystokraty. Skoro ksiądz de Chatremont biega w negliżu po sadzie, to zapewne ma po temu powody, ale po co mu aż tyle malin? Sam wszystkich chyba nie zje, a do tych serów maliny nie pasują. Niech się pani przyzna, że jakiś deser nas ominął.”
Camille języka w gębie by nie zapomniała nie tylko przed biskupem, ale i przed samym papieżem.
„Będzie deser, księże biskupie – mówi – ale pod warunkiem, że jego ekscelencja chłopakom wybaczy. Oni trochę są zwariowani, jak to młodzi, ale to bardzo dobre i porządne chłopaki.”
„Zgoda – odpowiada biskup – ale ja też stawiam jeden warunek. Obaj mają tu ze mną i kanonikiem usiąść do deseru. Tak jak są, niech się nie chowają w kuchni.”
– Takich biskupów to w Anglii nie ma – skomentował Ian.

– Kwestia kultury i klimatu. Tu wszyscy za bardzo siebie samych biorą na poważnie. Camille jeszcze dosmażyła naleśników, bo biskup miał możliwości nie mniejsze niż ja, chociaż już się najadł serów i oliwek. De Chatremont wdał się w całkiem inteligentną dyskusję z biskupem na temat duszpasterstwa wojskowego i związanych z nim kwestii etycznych i prawnych. Nie minęły dwa miesiące, a biskup go wysłał na studia prawnicze do Paryża. Potem de Chatremont został radcą prawnym w kancelarii diecezjalnej w Marsylii. Sami widzicie, jaki wpływ na ludzkie losy może mieć dobra kuchnia. Zjedzcie jeszcze po kawałku szarlotki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz