środa, 23 grudnia 2015

Zaginiony pierścionek

Moja przyjaciółka Milenka znalazła przy przedświątecznych porządkach mój zagubiony pierścionek; należy się jej za to serdeczna dedykacja tego odcinka (był już kiedyś publikowany, ale powtarzam go dla Milenki). 

:-)

/Rzecz zaczyna się w roku 1914, w Królewcu/

Kiedy mówiono, że wujek Albert „padł na polu chwały”, zupełnie to na mnie nie zrobiło wrażenia. „Padł”, a więc „przewrócił się”… Nawet chciałam zapytać, kto pomógł mu wstać. Wtedy usłyszałam jednak, że „zginął”. Aha, pomyślałam. Tak jak mnie kiedyś pierścionek upadł za komodę, zaginął, i dopiero przy świątecznych porządkach się odnalazł.

Sporo czasu minęło, nim zrozumiałam, że wujek nigdy nie wróci, tak, jak nie wrócił narzeczony pokojówki Aurelii, starszy brat Henia Silbersteina i wielu innych. Ale wówczas wuj Albert nie był już częścią mojego małego życia. Należał do świata dorosłych; tylko oni go wspominali.

Dorośli tylu innych wspominali. W każdej rodzinie był ktoś, kto zginął na wojnie, a raczej – tego kogoś nie było. Zdjęcia młodych panów w mundurach, przewiązane żałobnymi wstążeczkami, widywało się we wszystkich domach. Tylko u nas było zdjęcie, na którym pan w jasnym płaszczu stał na pokładzie parowca, a w rogu zdjęcia napisane było: „Von Löwe jako lew morski! Uściski, braciszku, wkrótce wracam!”

Żadna z moich koleżanek nie miała wujka, który utonął podczas jedynego rejsu Titanica!                 

Katastrofa Titanica poszła wkrótce w zapomnienie, bo pojawiło się tyle nowych sensacji i idoli. Ekspresjonizm! Niebieski Ptak! Niżyński!

Podziwiałyśmy ich gremialnie, żaden z nich nie był jednak w pobliżu. W pobliżu był natomiast Henio Silberstein. Ten sam, który mnie swego czasu szczypał przy zabawie w berka. Wyrósł i ze szczypania, i z pucołowatych policzków.

– Ależ on jest przystojny – szepnęła Lotta na potańcówce wydawanej w drugi dzień Bożego Narodzenia z okazji moich imienin. W Wigilię nie wypadało tańczyć.
– Przecież to Żyd – zauważyła Ingrid.
– Idiotka – stwierdziła z przekonaniem Lotta i zaprosiła Henia do białego walca.

Lotta mogła tańczyć walca z Heniem, ale to mnie się wkrótce oświadczył. W marzeniach byłam nie tylko żoną, ale asystentką przyszłego genialnego neurologa. Henryk miał opinię najlepszego absolwenta medycyny w swoim roczniku. Wierzyłam, że był na najlepszej drodze do epokowych odkryć. Może nawet do nagrody Nobla!
***
Niech sobie dostanie tę Nagrodę Nobla! Ale ja mu w tym nie pomogę! Przestraszył się! Przestraszył się tego parweniusza, dopiero co wypuszczonego z więzienia!
– Ojciec złożył podanie o wizę do Ameryki – powiadomił mnie. – Dla całej rodziny, łącznie z tobą, oczywiście. Przyjdź podpisać papiery jeszcze dzisiaj, im prędzej, tym lepiej.
– Jeśli wszyscy porządni ludzie stąd wyjadą, to kto się temu sprzeciwi? Mamy uciekać, jak szczury z tonącego okrętu? – Nie posiadałam się z oburzenia.
– Ewa, przecież tu nie można żyć – stwierdził. – Profesora Zitronberga to bezczelne chamstwo wygwizdało wczoraj na wykładzie. Jego! A Maurycy obronił się przed typami uzbrojonymi w pałki tylko dlatego, że trenował boks. Wyjedziemy, będziemy wspólnie pracować…
Przymknęłam oczy. Zobaczyłam biały dom, kilkoro dzieci biegających po trawniku i błyszczący czarny samochód, z którego wysiadał mój mąż z teczką pełną notatek. Pomachał nią do mnie, jakby chciał przypomnieć, że te zapiski po spokojnym i pełnym interesujących rozmów obiedzie będę przepisywać na maszynie, od czasu do czasu zadając pytania o szczegóły.
– Nie – powiedział moim głosem jakiś złośliwy karzeł, pałętający się w moim mózgu homunculus. – Nie wyjadę.
– Ewa ­– Henryk starał się mówić spokojnie – co ciebie tu zatrzymuje? Ta rudera w Rotherburgu? Czy te… – wskazał pogardliwym gestem na portret z żałobną wstążką i zdjęcie z pokładu Titanica – te widma braci von Löwe? Lepiej być żywym szczurem niż martwym lwem. To twoje przywiązanie do pruskich junkrów, z którymi nawet nie byłaś spokrewniona, takie ma dla ciebie znaczenie? A naprawdę chodzi ci o to, że nie chcesz wyjść za mąż za Żyda!
Nie wytrzymałam. Zdjęłam zaręczynowy pierścionek z trzęsącej się ze zdenerwowania dłoni i rzuciłam w Henryka z całej siły. Chwycił go z nieprzyjemnym śmiechem i cisnął z rozmachem za okno.
***
– Przekonałaś się, że jednak go nie kochasz, Ewuniu – powiedział ksiądz Kriegsschwert. – A tu jest coś dla ciebie. Albert prosił, żebym go przechował. Kiedy wyjeżdżał, byłaś za mała, obawiał się, że go zgubisz. Mówił, że razem znaleźliście ten bursztynek na plaży…

Znów jestem na plaży pod Rotherburgiem i buduję zamek z piasku razem z wujkiem Albertem. Ozdabiam baszty kamyczkami.
– Ten zabierzemy do domu. To nie kamyk, to bursztyn – mówi wujek.
I opowiada mi historię bursztynów. Długo i ciekawie.
– On naprawdę ma miliony, miliony lat? – pytam.
Nie wiem, co znaczy „milion”, ale to słowo brzmi jak „bardzo dużo”.

Przyjrzałam się pierścionkowi. Na srebrnej płytce, do której przytwierdzony był kamyczek, wyryte było: „Od A. dla E”. Była też data. Data, której wiele pokoleń dzieci będzie się musiało uczyć na pamięć.
– No, już nie płacz. – Ksiądz Kriegsschwert czuł się bezradny wobec moich łez i próbował mnie uspokoić.
Pewnie pomyślał, że ten dziecinny pierścionek z nieoszlifowanym bursztynem przypomniał mi zaręczynowy pierścionek z diamentem, który oddałam.
– Co zamierzasz teraz robić, Ewuniu? – spytał po chwili. – Jesteś dość zamożna, ale wiesz, że teraz majątek, który odziedziczyłaś, może się okazać za słabą gwarancją pewnej przyszłości…
W mojej duszy znów odezwał się zadziorny homunculus.

– To, że Henryk mnie opuścił, nie oznacza, że zmienię plany życiowe – odparłam. – Skończę kursy pielęgniarskie i będę pracować w zakładzie neurologicznym. W Kelmitz.

(...)
***

Jest zimno. Węgiel się kończy. Starszym dziewczynkom kazałam pruć moje dżempery i robić z nich na drutach skarpetki dla maluchów.

Dobrze, że dzieci mają skarpetki i szaliki, szczególnie teraz, kiedy musimy uciekać.
– Panno Ewo, ja się boję – szepcze Urszulka.
Jej strach jest jak najbardziej na miejscu. Idziemy pieszo wąską drogą, benzyna skończyła się już dawno. Z jednej strony zalew, z drugiej morze – jedno i drugie sine i martwe. I martwe konie w rowach. Nawet i martwe niemowlęta tam leżą, ale na ich widok Hilda i ja zaganiamy dzieci przed siebie i głośno intonujemy marszowe piosenki.

Na berecie orle pióra,
Nigdy ich nie porwie wiatr!
Bo wiatr nigdy nas nie porwie,
My idziemy śmiało w świat!

Twarda śmierć, krwawa śmierć –
Tak, to przystoi rycerzowi!

W prawej ręce trzymaj szablę,
W lewej – ostry oszczep dzierż,
Rany bolą, lecz rycerza
Nigdy nie przerazi śmierć!

Twarda śmierć, krwawa śmierć –
Tak, to przystoi rycerzowi![1]

Maluchy dzielnie nam wtórują, jedna Urszulka zaczyna cichutko płakać.
– Wiesz, Urszulko, co znaczy twoje imię? Niedźwiedziczka! – dodaję jej otuchy. – Musisz być dzielna jak niedźwiedzica! Musisz nam pomagać i opiekować się maluchami, bo sama z panną Hildą przecież sobie nie poradzę!
Urszulka poważnie kiwa głową i ociera zamarzające łzy.

Wilhelm Gustloff to taki egalitarny Titanic. To znaczy, był nim przed wojną. Urządzano na nim wycieczki dla wyróżniających się lojalnością wobec rządu robotników i młodzieży. Jest nawet basen wyłożony kolorowymi kafelkami. Część naszej gromadki znalazła miejsce w jednym z jego kątów. Tu nam przynajmniej zimno nie doskwiera. Wręcz przeciwnie, jest duszno, powietrze można by kroić nożem. Młodsze dzieci marudzą, domagają się picia. Urszulka próbuje je uspokoić.
– Bardzo dzielna jesteś – chwalę ją szeptem. – Popilnuj maluchów, a ja postaram się zdobyć trochę wody.
Zastanawiam się jeszcze, ale już jestem tego pewna.
– Należy ci się nagroda – mówię do niej czule i wsuwam na jej paluszek mój pierścionek z bursztynem. – To dla ciebie.
A potem gramolę się z basenu i wychodzę na zatłoczony korytarz.
Dzięki temu przeżyłam. Basen został doszczętnie zdruzgotany rosyjską torpedą.
***
Parę lat po wojnie natknęłam się na mojego byłego pacjenta, majora Maibacha. Schodziłam właśnie z dyżuru, a on wyszedł z korytarza prowadzącego do poliklinicznej części szpitala. Pochwalił się, że dzięki jakimś rewelacyjnym amerykańskim lekarstwom ataki epileptyczne zdarzają mu się nie częściej niż raz na kilka miesięcy. I że pracuje w komitecie Czerwonego Krzyża.
Nie odmówiłam zaproszenia na kawę i poszliśmy do pobliskiej kawiarni.
– Tak się cieszę, że pani przeżyła – powiedział.
– A ja nie, panie majorze – odparłam. – To niesłuszne, że żyję. Nikomu nie potrafiłam pomóc. Ani pacjentom, ani dzieciom. Ani nawet Zuzi.
– Ja też nikomu nie pomogłem. Myślałem, że chociaż Krausemu pomogę, ale niestety… – westchnął. – Powinienem był rzucić się na tych bydlaków z nożem do rozcinania papierów. Zastrzeliliby mnie, tak jak tę naszą suczkę, i nie musiałbym dzisiaj mieć wyrzutów sumienia.
– Kapitan Krause chyba słusznie postąpił – stwierdziłam. – Sama się nieraz zastanawiałam…
– Panno Ewo – przerwał mi – a może przeszlibyśmy się nad morze?
– Nie! – zaprotestowałam. – Tylko nie nad morze!
W Lubece co prawda nie jest łatwo uniknąć widoku morza, ale mnie się to udawało.
– Powinna się pani z nim pogodzić – powiedział stanowczo.
I na to dałam się namówić.

Kwadrans później staliśmy na nabrzeżu. Łzy płynęły mi po twarzy.
– Tam jest mój pierścionek… zgubił się… – szepnęłam i zawstydziłam się, że mówię od rzeczy.
– Ten pierścionek z bursztynem? – spytał major Maibach, nie okazując najmniejszego zdziwienia.
Skinęłam głową.
– Wrócił do domu. Trzeba wybaczyć, panno Ewo. Morzu. I sobie.
– Nie potrafię – rozszlochałam się na dobre. – Nie potrafię, nie potrafię…
Major ujął moją rękę w obie dłonie.
– Panno Ewo – powiedział – a może moglibyśmy spróbować pomóc sobie nawzajem? Wtedy każde z nas będzie mogło żyć z przeświadczeniem, że pomogło przynajmniej jednej osobie.
Popatrzyłam mu w oczy. Były stalowoszare jak woda Bałtyku.
– Jak pan ma na imię, panie majorze? – spytałam. – Wszyscy zawsze zwracali się do pana po nazwisku.
– Albert – powiedział. – Mam na imię Albert.
– Albert… – powtórzyłam. – Zdaje mi się, że coś znalazłam…



[1] Auf Barette schwank die Feder, pieśń wojenna z czasów wojny trzydziestoletniej. Tekst ludowy, w przekładzie autorki. 

sobota, 14 listopada 2015

Marsylianka

Solidaryzuję się ze wszystkimi, którzy wczoraj śpiewali "Marsyliankę" i uważam, że należy przypomnieć jej polskie tłumaczenie. Ta pieśń jest okrutna, powstała w okrutnym kontekście (rewolucja francuska była zdarzeniem potwornym) ale po ponad 200 latach tekst Marsylianki moim zdaniem stał się adekwatny. Zwłaszcza ten fragment:
Do broni hej! Ojczyzny dzieci!
Czas wieńcem chwały ubrać skroń!
Patrzcie, jak krwią ten sztandar świeci,
Który tyranów trzyma dłoń
Który tyranów trzyma dłoń.
Słyszycie jak żołdaków hordy,
W nieludzkich wrzasków wyją ton,
Nie szczędząc waszych cór i żon,
W obliczu waszem sieja mordy?

Do walki, ludu, stań!
Mąż z mężem, z Bronia broń,
Na bój, na bój -
Nieczysta krew
Niech wsiąknie w naszą błoń!

Cóż chce służalczy tłum i zmowy
Ludzi, co zdradę wszędzie ślą,
I łańcuch hańby już gotowy,
Czyjże kark nim skrępować chcą?
Czyjże kark nim skrępować chcą?
Wstyd nasz, Francuzi, czy czujecie?
Czy wasza krew nie burzy się,
Że tyran wolnych wtłoczyć chce
Pod jarzmo, co niewolnych gniecie?

Do walki, ludu, stań! 

Co? Stopa obcych najezdników
Świeży kwiat naszych wojowników
Ma skalać siedzib naszych próg?
Lec ma od miecza podłych sług?
Lec ma od miecza podłych sług?
Przebóg! Żołdacka broń skalana
Ma karki nasze w jarzmo wbić,
A jeśli nam pozwolą żyć,
Masz to być łaską sług tyrana?


Tu całość polskiego tłumaczenia:
i melodia - zaśpiewajcie z Jeanem i Bazilem:

piątek, 2 października 2015

O dzieciach uchodźców



– Teraz już koniec z zabawami w partie – zaznaczył zdecydowanie Aslak. – Musimy się zjednoczyć w celu ratowania dzieci uchodźców.

Pan Staszek nie zdążył podać drinków niezbędnych dla podtrzymania dyskusji, kiedy do tawerny wpadła Elżunia. Tusz pod oczami miała mocno rozmazany, i, co dziwne, zamiast od progu poinformować Iana,  że jest średniowiecznym patriarchą, przypadła do kolan świętego Edgara.

– Proszę księdza, ja się naprawdę starałam.  Zebrałam pieniążki na lody i hotdogi dla dzieci uchodźców, hotdogi oczywiście  halalne. Nawet na misiaczki i baloniki starczyło... A oni...

– Ale, Elżuniu, ty pewnie jednak ich niechcący obraziłaś – święty Edgar gładził swoją ulubienicę po główce. – To nie grzech. Po prostu nie przewidziałaś, że...

– Ile lat miało to dziecko, któremu dałaś misiaczka? – Włączył się dość niegrzecznie Richard.

– Dwanaście, wujku, mówiło, że dwanaście. Duże było na swój wiek.  Miało wąsy, ale mama twierdzi, że to zaburzenia hormonalne spowodowane traumą. Bo jak dziecko wojnę zobaczy, to mu od tego wąsy wyrastają. Bardzo niegrzeczne było to dziecko, ale to przecież nie jego wina. Wszystko przez tę traumę.


Jak zareagowali rycerze, dowiemy się w następnym odcinku.



środa, 17 czerwca 2015

O rekonstrukcji


Bywalcy tawerny siedzieli w ogródku przy grilu. Grila pilnował Ian, osłonięty fartuszkiem z nadrukiem „Jako w niebie, tak i na ziemi”. Pan Staszek zaopatrywał gości w przedgrilowe drinki, a orzeł Wiktor oraz sunia Tola towarzyszyli z przejęciem obu panom. Tola czekała na skrawki boczku z grilowanych szaszłyków, a orzeł (niektórzy czytelnicy zapewne pamiętają, że jest to orzeł dwugłowy) zanurzał przemyślnie jeden dziób w wytrawnym martini (przeznaczonym dla Edzia de Saint-Pierre), a drugi w krwawej Mary biskupa Rolanda.

Nastrój był zatem nacechowany pozytywnie. Zmącił go nagle hrabia Filip, który z lekkim hukiem i błyskiem przeteleportował się do tawerny bezpośrednio z narady w niebiańskim MSZ. Otarł pot z czoła i zamówił podwójną żubrówkę.

­– „...jak piorunem otwierasz niebo zachmurzone” – zareagował na zachowanie ministra Edzio de Saint-Pierre. – „A przede wszystkim słowom naszym (...) jedyność przywróć i prawdziwość...”

– Tych słów już się nie da odzyskać – stwierdził święty Edgar. – Brzydko się rymują.

– Właśnie – Richard, który pomagał Ianowi przy grilu, teraz włączył się do dyskusji. – Ze słowami zawsze są kłopoty. Pani Asia przysłała mi TMS-a o tym, że była w muzeum Salwatora Dali w Figueras, i że jej się podobał portret Gali. I dopiero się porobiło...


– Szczęście, że nas tylko ten młot Serafin podsłuchuje – zauważył hrabia Filip. –Niepiśmienny jest i z urządzeniami do nagrywania kiepsko sobie radzi. Ale i tak od razu poleciał do Michała Archanioła i nadał, że pani Asi dali order Zbawiciela na gali z figurami.

wtorek, 5 maja 2015

O pretendentach

– To jest straszne – rzekł hrabia Filip.

– Ahaaa – przytaknęły anioły antyterrorystyczne, które przez tydzień przedwyborczy wiernie czuwały nad tawerną.

– A kysz, a kysz – Edzio de Saint-Pierre oganiał się od drobnych aniołeczków, które z uroczymi uśmieszkami zaglądały mu przez ramię. Jeden z nich, z twarzą nieco inteligentniejszą od reszty barokowych cherubinków, tłukł małym paluszkiem w komórkę.

– Co ty robisz, dziecko? – zapytał przytomnie święty Edgar.

– Prawo piszę. Od nowa! I dopiero zobaczycie!  – zaświergotał cherubinek.

– A nieprawda! Na prawie ja jeden się znam! Ja tak zrobię, żeby każdy miał prawo! Tak napiszę, i już! Lepiej od niej! I będzie ważne! – ćwierkał kolejny aniołek.

– Nikt nie ma prawa! – denerwował się taki trochę większy anioł.

– Ja... mamm... – wymamrotał jeszcze wyższy anioł. – Ja mammm prawo do zrrobienia raju!


– Poszły stąd, zarazy jedne! – spray zastosowany przez Pana Staszka, właściciela tawerny, rozproszył aniołów pretendujących do stworzenia raju na ziemi. W tawernie pozostali tylko Richard, Ian i święty Edgar. Czekali na pozostałych bohaterów książek Pani Asi.

piątek, 24 kwietnia 2015

O kryteriach, o Syberii oraz o owocach

– Dziwna sprawa – rzekł z namysłem Ian, wpatrując się w oliwkę na dnie kieliszka.

– Pewnie, że dziwne, Ianeczku, że to dla ciebie dopiero druga oliwka tego wieczoru – zgodził się Richard. – Zwykle o tej porze patrzysz na piątą.
Ian niewerbalnie wyraził dezaprobatę, po czym wrócił do tematu:

– Dziwne jest to, że jak się spojrzy na statystykę bloga pani Asi, to od trzech tygodni najwięcej odsłon ma w Rosji.
– Co też pan mówi, panie Janeczku – zgorszył się właściciel tawerny. – Komu by się chciało panią Asię odsłaniać? Nawet i w Rosji? W kwestii słoni, to do tej pory na Syberii mamuty się zdarzają, szwagier zapewniał, bo tam od lat mieszka, ale jak mamuta odsłonić, to on i ciekawszy, i w zasadzie nawet ładn...

Tu Richard jako wierny rycerz pani Asi niewerbalnie wyraził dezaprobatę.


– Richie, nie czas na konfederacje. Sprawa jest rzeczywiście poważna – święty Edgar wszedł do tawerny, zatrzymując się na chwilę w sieni, by powiesić na kołku szkarłatny płaszcz męczennika. – Nie wpadajmy w panikę. Na razie popatrzmy na wyniki statystyczne. Na statystykę słów i fraz w blogu pani Asi.

Aslak usiadł przy komputerze.
– Proszę księdza – wyjąkał nieśmiało po kilku minutach – wygląda na to, że Pani Ogórek zostanie prezydentem.








środa, 15 kwietnia 2015

O Nocnych Wilkach i kościele świętego Jacka w Słupsku

Podsumowanie nie jest dostępne. Kliknij tutaj, by wyświetlić tego posta.

Witraż z jednorożcem, rozdział 21: Zesłanie Ducha Świętego


Dzieciaki podrosły. Sporo ich się narobiło. Szóstka. Ian i Yvette nie próżnowali. Pięciu chłopaków i dziewczynka. Mała ma na imię oczywiście Elizabeth. Bracia ją rozpieszczają, ale jeszcze jej się w głowie nie przewróciło.

Wdzięczny jestem Ianowi, że żadnemu z synów nie dał na imię Richard. To dość pospolite imię i nie przeszkadza mi, jeżeli je czasem słyszę idąc przez rynek, zwłaszcza że wymawiane jest z francuskim akcentem. Ale nie chciałbym być zmuszony do zwracania się tym imieniem do kogoś bliskiego.

– Czasem to Iana nie rozumiem – powiedziała do mnie Yvette na chrzcinach piątego chłopca, Hieronima. W wersji angielskiej: Jerome. – On tak często wspomina waszego wspólnego przyjaciela. Wszystkim chłopcom dał imiona postaci z jego witraży: Hubert, George, Antoine, teraz Jerome. No i oczywiście Edgar. Nie mam nic przeciwko temu, bo to ładne imiona i dobrzy patroni, ale dlaczego ani jednego chłopca nie ochrzcić po zmarłym przyjacielu? Bardzo mi się to imię podoba. I Richard też jest na witrażu. A Ian tylko nie i nie.

– Nasz Richie był szczególny, Yvette – powiedziałem. – To był taki rzadki fenomen jak jednorożec. My obaj nie przeboleliśmy jego odejścia, chociaż już tyle lat minęło. Czasem z nim rozmawiamy w myślach. Nie chcielibyśmy używać jego imienia mówiąc do kogoś innego.

Wszystkie dzieci Iana i Yvette są udane, ale najstarszy, mój imiennik, to mój ulubieniec. Od kilku lat prawie nie daje się wyrzucić ani z lazaretu, ani z laboratorium. Mówię do niego Eddie. Przypomina mi tego kasztanowatego islandzkiego źrebaczka, ale na szczęście nie jest kulawy. Odkąd pamiętam, był taką przylepą jak tamten konik. Gdy tylko się we Frontignan pojawiłem, od razu właził mi na kolana. Ian i Yvette udawali, że są o mnie zazdrośni. A Camille dodawała coś od siebie, kiedy dzieci nie słyszały. Coś tam o augustiańskich bądź filistyńskich rozpustnikach i żonach ich przyjaciół, co to – te żony – w młodości biegały po zamtuzach. Yvette udawała, że się oburza. Bo Eddie jest rudy. Taki postawny, jak Ian, ale kolor włosów ma taki jak mój. Pewnie po jakichś skandynawskich przodkach Sleighstone’ów. Ma duży talent do języków i alchemii. Niech się chłopak uczy, ale z decyzją o ewentualnym wstąpieniu do klasztoru niech jeszcze poczeka rok czy dwa. Ma dopiero piętnaście lat.

Ja się wybieram do Richarda. Mam raka trzustki w końcowym stadium, gruczoły chłonne też już są zaatakowane. Camille i inni zawsze komentowali, że jestem taki chudy. Teraz to dopiero jest na co popatrzeć! Nadaję się na witraż z tańcem śmierci. Dobrze, że się znam na anestezji. Od tygodnia nie wychodzę już z mojej celi. Nie mam siły.

Eddie skacze wokół mnie, jak może. To mnie zaczyna męczyć. On się za bardzo przejmuje moim stanem. Próbuje mnie pocieszać. Co rano mi wmawia, że lepiej wyglądam. Przykro mi tego słuchać. Już ze dwa tygodnie nie był we Frontignan.

Za dwa dni Zielone Świątki. To piękna pora w roku i doskonała pora na śmierć. Zesłanie Ducha Świętego.

Właśnie przyszedł Eddie. Przyniósł z ogrodu kilka wczesnych róż. Spytał, czy czegoś nie potrzebuję.
– Nie, dziecko – odrzekłem. – Chociaż... właściwie tak. Nie gniewaj się, ale potrzebuję trochę samotności i skupienia. Muszę napisać parę listów, uporządkować parę spraw. Zrobić rachunek sumienia, wyspowiadać się przed świętami. Jedź do Frontignan. Twoi rodzice pewno już źli są na mnie, że cię tu przy sobie trzymam. W wigilię Zielonych Świąt rodzina powinna być w komplecie. Twój ojciec i stryj Richard zawsze jeździli na Zielone Świątki do Sleighstone. Raz pojechałem z nimi. To były dla mnie pierwsze w życiu rodzinne święta. Jedno z moich najprzyjemniejszych wspomnień z młodości. Podtrzymaj tradycję, Eddie, i jedź do domu. Przyjedziecie przecież wszyscy w niedzielę na sumę i zajrzycie do mnie.
– W zeszłym roku w wigilię Zielonych Świat byłeś u nas – powiedział smutno. – Będzie nam ciebie strasznie brakowało, stryjku.
– Będziemy o sobie myśleć. No, idź już, syneczku, ruszaj w drogę. Uściskaj wszystkich we Frontignan ode mnie, Camille też. Przyjedziecie w pierwsze święto.

Ociągał się.
– Stryjku – zaczął – ja już nie chcę dłużej czekać z rozpoczęciem nowicjatu. Za kilka miesięcy skończę szesnaście lat. To przecież nie za wcześnie. Jestem pewien, że klasztor to jedyne właściwe miejsce dla mnie. Proszę cię, porozmawiaj z przeorem. A w niedzielę z ojcem. Bardzo cię proszę.
– Cóż, Eddie, skoro naprawdę jesteś przekonany...
– Jestem, stryjku. Całą duszą. A dziś w nocy miałem taki szczególny sen. Przyśnił mi się stryj Richard. Wiedziałem, że to on, bo wyglądał tak, jak na witrażu. Powiedział, żebym dziś z tobą porozmawiał o rozpoczęciu nowicjatu. I dodał tak, dokładnie tak: „Przekaż Edgarowi, że proszę, aby cię pobłogosławił tak jak mnie na statku.” To był tylko sen, ale dziwny, prawda? O jaki statek mogło chodzić?
– To nie był zwyczajny sen. Richard rozmawiał ze mną o swoim powołaniu zakonnym, kiedy w młodości płynęliśmy z Norwegii na Islandię. Najpierw mu odradzałem, ale w końcu go pobłogosławiłem. Na pokładzie statku. Zrobił później witraż z tą sceną. Skoro Richard o to prosi, to już nie mam wątpliwości. Życzę ci szczęścia, Eddie.

Ukląkł przy moim łóżku, a ja zrobiłem krzyż nad jego głową. Delikatnie mnie uściskał na pożegnanie. Najwyraźniej bał się, że niechcący połamie mi kości. Taki był duży i silny.
– Opowiedz ojcu o tym śnie – powiedziałem. – I idź już, bo nie dojedziesz przed wieczorem. Poproś ojca Cezariusza, żeby do mnie przyszedł. Do zobaczenia, Eddie.

Cezariusz bardzo się duchowo rozwinął od czasów epizodu z rumiankiem. Był teraz przeorem i pod każdym względem rozsądnym gościem. W młodości niewiele miałem z nim do czynienia, ale po powrocie do Montpellier szybko znalazłem z nim wspólny język. Spowiadałem się u niego. Teraz też to zrobiłem. Poprosiłem go o ostatnie namaszczenie. Widziałem, z jakim przerażeniem patrzy na moje pozbawione ciała ręce.

– Tak mi cię potwornie żal, Edgar – powiedział, kiedy część sakramentalną mieliśmy za sobą. – To naprawdę ironia losu: tylu ludzi w życiu wyleczyłeś, a sobie nie możesz pomóc.
Contra vim mortis non est medicamen in hortis[1] – odparłem. – Są schorzenia, na które nawet rumianek nie pomoże. Nie martw się o mnie.
– Ty mi ten rumianek nawet na łożu śmierci będziesz wypominał – burknął i natychmiast się stropił. – Przepraszam, głupstwa gadam.
– Właśnie, że nie – odpowiedziałem. – Nie ma co się oszukiwać. Zaplanuj pogrzeb na wtorek po świętach.
– Edgar... – zaczął, ale mu przerwałem.
– Kto tu jest lekarzem, Cezar? Wiem, co mówię.

Widziałem, że mu się łzy zakręciły w oczach. Ale opanował się i zapytał, co może dla mnie zrobić.
– Zostawię na stole kilka listów – powiedziałem. – Do Anglii i do Bolonii. Dopilnuj, żeby zostały wysłane. Ianowi dasz to – wskazałem na niedużą książkę w safianowej oprawie. – Muszę tu jeszcze coś dopisać. Moje naukowe notatki i wyposażenie alchemiczne niech przejmie młody Sleighstone. On chce zaraz po świętach rozpocząć u nas nowicjat. Polecam ci go całym sercem. Będzie dobrym augustianinem. Będzie nowy brat Edgar w lazarecie, nawet też rudy.
– To bystry i wartościowy chłopak – zgodził się. – Ale czy jego ojciec nie będzie przeciwny? Zawsze to pierworodny syn.
– Nie będzie – zapewniłem. – Ian od dłuższego czasu spodziewał się, że Eddie obierze właśnie taką drogę. Zaopiekuj się tym chłopcem.
– Na pewno. Nie martw się.
– Chciałbym, żeby jutro rano ktoś u mnie odprawił mszę – poprosiłem. – Ty masz pewnie za dużo roboty, a poza tym może przykro byłoby ci na mnie patrzeć. Przyślij któregoś z młodszych chłopaków. To będzie ostatnia msza i ostatnia komunia w moim życiu.
– Rzeczywiście chyba przyślę któregoś z młodych – powiedział. – Ja bym nie dał rady. Poryczałbym się przy ołtarzu.
– Potem chcę napisać ostatnie listy i mieć spokój – kontynuowałem. – Niech mi tu przyniosą po mszy trochę wody i wina. A później niech nikt do mnie nie wchodzi. Dopiero w niedzielę rano może ktoś tu zajrzeć. Zadbaj o to, proszę cię.
– Ależ, Edgar – zaprotestował – nie powinieneś być sam. Naprawdę nie chcesz, żebym przy tobie posiedział? Albo ktoś inny? Może posłać po Iana Sleighstone’a?
– Nie – odpowiedziałem. – Chcę być sam. Byłeś przez tyle lat dobrym kumplem, Cezar, więc bądź kumplem do końca. To moja ostatnia prośba do ciebie. Nie odmawia się umierającemu. Pożegnajmy się teraz. Chciałbym wziąć coś przeciwbólowego i na sen.

Trochę się popłakał.
– Przyłóż sobie na oczy kompres z rumianku – poradziłem mu na odchodne.

W sobotni ranek mszę odprawił miły młody chłopak świeżo po święceniach. Był wyraźnie poruszony sytuacją. Pewnie pierwszy raz miał do czynienia z umierającym. Niech się uczy, pomyślałem.

Podziękowałem mu. Przyniósł mi wodę i wino.

Napisałem parę krótkich listów pożegnalnych. Do Teodora w Bolonii. Przed powrotem do Montpellier zostawiłem mu receptę na antidotum na Czarci Pazur. Dość regularnie przez późniejsze lata korespondowaliśmy. Do Haralda i jeszcze paru osób w Yorku. Do ojczyma też. Poprosiłem, aby pozdrowił matkę. Oboje mimo późnego wieku byli w dobrym zdrowiu. Suffolk w sumie nie był złym człowiekiem. Rozczarowałem go w kwestiach kariery, a mimo to odszukał mnie i regularnie przesyłał mi pieniądze. Kiedy listownie odmówiłem ich przyjmowania, przesyłał je na ręce przeora. To najwyraźniej był jego sposób rekompensowania mnie za chłód uczuciowy. Cóż, wcale się nie dziwię, że nie miał do mnie serca.

Zmęczyło mnie pisanie. Położyłem się i popijałem wino. Małymi łykami, bo trochę mnie mdliło. Ale to tak jak przy chorobie morskiej Richarda, myślałem. Przy drugim kubku pójdzie lepiej.

Richard pojawił się koło południa.
– Nareszcie przyszedłeś – powiedziałem. – Już się nie mogłem doczekać.

Tym razem nie był półprzezroczysty jak postać z witraża. Zdawał się zupełnie materialny. Usiadł na brzegu łóżka.
– Dzisiaj mogę zostać na dłużej. Wyprosiłem to sobie. Opowiem ci, jak to ze mną było. Jesteś i tak przygotowany na to, co wkrótce się stanie. To bardzo dobrze. Ale im więcej będziesz wiedział, tym lepiej. Zawsze są pewne indywidualne warianty, ale główne zasady są te same. To takie prawa natury, tylko na innym poziomie.

– Na początku byłem mocno zdezorientowany – ciągnął z uśmiechem. – No bo kładzie się człowiek spać zmęczony i zapłakany, zasypia jak kamień, a potem nagle budzi się i widzi, że zwisa na sznurze z belki pod dachem! Całe szczęście, że już wcześniej zdarzyło mi się wyjść z ciała, bo inaczej pewnie w ogóle bym się nie połapał, że umarłem. Zatem wiedziałem, że nie żyję, ale nie rozumiałem, jak to się stało. Przecież chyba nie mogłem powiesić się przez sen, medytowałem. To byłoby większe osiągnięcie niż Pedera z ballady o łani, tego, pamiętasz, co się zastrzelił z łuku. Jak wiesz, krzyczałem kiedyś przez sen, ale nigdy nie byłem lunatykiem. I wcale nie miałem zamiaru odbierać sobie życia. Było mi smutno, że wyjeżdżasz, ale przecież ustaliliśmy, że mamy żyć tak, żeby się później móc spotkać. No i taki miły dzień mieliśmy razem spędzić...
Potem znalazłem się w dwóch miejscach naraz, jak wtedy po Czarcim Pazurze – byłem jednocześnie i w szopie, i pod niebem. Zobaczyłem ciebie; spałeś na brzegu morza. A zaraz potem spostrzegłem Garricka. Jechał w stronę przystani. To mi wyjaśniło sprawę. Pewnie miał w tym udział, pomyślałem. Ale jak dokładnie mnie zabił, zrozumiałem dopiero później: kiedy mi rozgarnąłeś włosy na karku. Uspokoiłeś mnie trochę balladami i modlitwą. Później już nie mogłem nawiązać z tobą kontaktu... Długo nie mogłem.

Więc widzisz, Edgar, po śmierci dusza przez pewien czas zostaje w pobliżu ciała. Czasem aż do pogrzebu, czasem krócej. Czasem wystarczy, że ktoś się przy ciele pomodli, aby mogła spokojnie odejść.  Ale tobie przerwano modlitwę, a potem od razu wrzucono moje ciało do morza. Takie gwałtowne pozbycie się ciała stwarza negatywne zawirowania. Ty przynajmniej tego unikniesz.

Unosiłem się nad morzem i miałem przyjemne wrażenie lekkości, ale czułem się jednocześnie strasznie osamotniony. Morze i niebo to piękny widok, jednak nie wtedy, gdy człowiek jest zupełnie sam i nie wie, w którą stronę się zwrócić. Na ziemi minął tylko jeden dzień, ale mnie się wydawało, że to trwało o wiele dłużej. Czy ja już będę przez całą wieczność wisiał sam nad tym morzem? – myślałem. Płakać mi się chciało. Zacząłem się modlić. No i wtedy to dopiero się zaczęło dziać. To jest najgorszy etap. Przejście.

Z tym każdy musi sam sobie poradzić, a jak to wygląda, zależy od tego, czego człowiek najbardziej się boi. Ja znalazłem się w wąskim, skalistym wąwozie. Był zmierzch, a ze szczelin w skałach wypełzały olbrzymie żmije i inne potwory. Takie przerażające gady jak w moich koszmarach i jeszcze gorsze. Wiedziałem, że muszę się przez ten wąwóz przedostać, bo inaczej będę rzeczywiście przez wieczność zawieszony w próżni. Na szczęście poczułem, że mam przy boku miecz. Zastanawiałem się, czy będę go mógł użyć, bo przecież mówiłeś, że ciała astralne nie mogą się posługiwać przedmiotami fizycznymi. Ale miecz najwyraźniej też był astralny. Albo duchowy. Astral nie astral, pomyślałem, trzeba iść. Bałem się tak okropnie, jak jeszcze nigdy w najgorszym koszmarze. Zacząłem sobie torować drogę wsród tych potworów. Modliłem się na głos, żeby nie krzyczeć ze strachu. Nie wiem, jak długo to trwało – po śmierci czas jakoś inaczej płynie – ale powoli posuwałem się naprzód. I nagle mnie olśniło. Ty głupcze – powiedziałem do siebie – przecież nie żyjesz! Co ci te gady mogą zrobić? Dusza jest nieśmiertelna! I jak tylko to pomyślałem, to znalazłem się przy wyjściu z wąwozu. Gady kłębiły się za mna, wyraźnie nie mogły wyjść na światło. A ja stałem na pięknej łące pokrytej krokusami, jeszcze ładniejszej niż ta pod Yorkiem. Nie masz pojęcia, Edgar, jak tam było ślicznie. Łagodne wzgórza, łąki – jedne z krokusami, inne porośnięte wiosenną trawą. Pasła się tam moja bułanka, a źrebak skakał koło niej. A obok czekał na mnie twój ojciec.

Później spotkałem innych, moich rodziców, rodziców Iana, kilku chłopaków z Yorku... Ale twój ojciec wyszedł mi pierwszy na spotkanie, bo zginął w podobny sposób jak ja. Najlepiej mógł zrozumieć, co się ze mną działo.

 „Dobrze, że już jesteś, Richard. Szybko ci to poszło – powiedział – ale żal mi Edgara.” Wyciągnął przed siebie rękę i zobaczyliśmy ciebie na pokładzie statku. Mówiłeś do mnie. Zaśpiewałeś Hvem kan seile, „Któż potrafi żeglować”… Taki byłeś smutny, że serce mi się krajało. A potem obraz się rozwiał w powietrzu. „Gdybym mógł mu coś powiedzieć na pocieszenie...”, zacząłem. „Możesz – rzekł Olof. – Możesz do niego pójść, tylko na bardzo krótką chwilę. Masz prawo do pożegnania.”

Odwróciłem się i popędziłem w tę stronę, z której przyszedłem. Nieprzyjemnie będzie znowu w tę i wewtę się przeciskać między tymi gadami, myślałem, ale co tam. Już się nie boję. Ale za nic nie mogłem znaleźć wejścia do tego wąwozu. Biegałem, szukałem, a tu tylko kolejne łąki, krokusy w różnych kolorach, brzozy w zielonej mgiełce... Że też ze mnie taka oferma, myślałem. Zabłądziłem jak w lesie pod Kingsport. Debil, i to na wieczność.

Nagle znów pojawił się przy mnie Olof. „To nie tak, Richard – powiedział. – Tamtą drogą już nigdy nie będziesz musiał iść.” Znowu wyciągnął rękę i znów zobaczyliśmy ciebie. Płakałeś. „Zrób po prostu krok naprzód – powiedział Olof. – A za chwilę krok do tyłu. Poczujesz, kiedy będziesz musiał wrócić.” No i sam wiesz. Mogłem przyjść do ciebie na parę sekund. To, co ci powiedziałem, to nie były moje słowa. Opatrzność mi je podsunęła. Potem coś mnie pociągnęło do tyłu.

Twój ojciec uśmiechnął się do mnie. „Ależ z ciebie dzielny chłopak, Richard. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś z własnej woli próbował wrócić do czyśćca i przechodzić przez niego dodatkowe dwa razy. I to tylko po to, żeby powiedzieć kumplowi parę słów.”

„Edgar dla mnie był gotów pójść w dużo gorsze miejsce – odparłem. – On to jest dzielny. Twój syn to najodważniejszy gość, jakiego znam.”

– Nie chrzań, Richard – przerwałem mu.
– Wcale nie chrzanię. Ale à propos odwagi: czego ty się właściwie boisz? Nawet najodważniejszy człowiek miewa jakieś lęki i koszmary. Od nich zależy, przez co będziesz musiał przejść. Ty co prawda jesteś święty, ale…
– O Panie Przedwieczny – powiedziałem – przestań mnie denerwować, Richie, bo zacznę kląć, a nie mam ochoty drugi raz się spowiadać.
– Nawet święty – ciągnął z uporem – ma na koncie jakieś potknięcia, za które może dostatecznie nie odpokutował. Więc lepiej się przygotować. Bo podczas przejścia będziesz sam.

Zastanowiłem się.
– Najbardziej w życiu bałem się tego, że coś złego się stanie tobie albo Ianowi. O ciebie zawsze bardziej się bałem, bo taka właśnie była z ciebie oferma. Magnes na kłopoty, jakby powiedział przeor Marcin. Kiedy byliście z Ianem na łomotach, to umierałem ze strachu. Albo... ten sąd boży i wszystko potem. Zimno mi się robi, jak to sobie przypomnę.

– Z takich lęków czyśćca się nie zbuduje – zauważył Richard.

– Czekaj – przypomniałem sobie – to było już dawno, kiedy byłem nowicjuszem. Miałem przez pewien czas koszmary związane z nauką chodzenia. Szedłem po wąskiej kładce nad przepaścią i traciłem równowagę. To było paskudne uczucie.

– W takim razie może cię czeka taka kładka. Ale to pestka, Edgar. Patrz przed siebie, módl się i idź. Nie spadniesz. Pamiętaj, że dusza nie może się rozbić o skały. A po drugiej stronie będziemy na ciebie czekali z Olofem.

Uśmiechnąłem się. To była przyjemna perspektywa, mimo kładki.

Chciałem się jeszcze czegoś dowiedzieć.
– Richie – spytałem – jeżeli wiesz i jeżeli to nie tajemnica, to co się po śmierci dzieje z duszą kogoś takiego jak Garrick?
– Z Garrickiem była ciężka sprawa – powiedział. – On miał prawie na amen przechlapane. Jest inny rodzaj przejścia. Stamtąd nie da się wejść na naszą stronę. To takie... nieskończone przejście, pełne tego, czego człowiek się boi. I pełne płomieni. Garrick najbardziej bał się ognia, więc wesoło mu tam na pewno nie było. Istnieje tylko jedna możliwość ratunku, ale nie zawsze da się zastosować. Można – w pewnych wypadkach stamtąd wrócić na ziemię i mieć jeszcze jedną szansę. Garrick mimo wszystko miał szansę. Słabą, ale miał. Dzięki Ianowi. Widzisz, zdarzają się zabójstwa, które są dobrymi uczynkami. Ian uniemożliwił mu dalsze łajdactwa i do tego stopnia go przed śmiercią przestraszył, że on w ostatniej chwili pożałował swoich grzechów. Niewiele wart jest tego rodzaju żal, ale jednak daje, że tak powiem, szansę na szansę. A potem sporo zależało od Olofa i ode mnie. Kiedy jeszcze unosiłem się nad morzem, to nie umiałem Garrickowi do końca wybaczyć. Mnie samemu nie zrobił wielkiej krzywdy, tyle, że mi odebrał ten dzień, który sobie tak fajnie zaplanowaliśmy. To mu jeszcze mogłem darować. Ale nie mogłem mu wybaczyć, że sprawił taką przykrość tobie i Ianowi. Po drugiej stronie jednak człowiekowi łatwiej przychodzi przebaczanie. Zrobiło mi się drania żal. Olof też się za nim wstawił. Kiedy ofiary zabójstw proszą, żeby wybaczyć ich mordercy, zawsze bierze się to pod uwagę. Dobrze wiesz, kto taki prejudykat ustanowił. Więc Garrickowi pozwolono powtórnie się urodzić, a mnie wolno było wybrać mu rodziców. Jest już od pewnego czasu na ziemi i rozwija się tym razem we właściwym kierunku. To najstarszy syn Iana, twój imiennik.

– Wszelki duch – szepnąłem. – A ja go uczyłem alchemii...

– Nie bądź niemądry, Edgar. Znasz go od urodzenia. Przez ostatnie pięć lat więcej czasu spędzał z tobą niż z rodzicami. Zauważyłeś w nim jakieś złe skłonności?

– Nie – przyznałem. – Jest trochę za spontaniczny, ale to nic złego.

– Tym razem miał dobre warunki rozwoju i z nich skorzystał. Wyrósł pod najlepszym kierownictwem, jakie można sobie wyobrazić. Nauczył się od ciebie i Iana, i od matki i rodzeństwa mnóstwa rzeczy, o których w poprzednim życiu nie miał pojęcia. Takich piętnastu lat się nie da wymazać. A poprzednim razem, wiesz... – nie każdy umie sobie poradzić z nienormalnym dzieciństwem tak jak ty, Edgar. Jego ojciec był takim człowiekiem, któremu po śmierci nie można było dać szansy na powrót na ziemię. Dlatego żal mi było Marka Garricka. Będziemy czasem do niego, to znaczy do Eddiego, zaglądać. Nie będzie miał łatwego życia, sam wiesz, za jakie grzechy musi odpokutować, ale jestem pewien, że będzie dobrym zakonnikiem i dobrym lekarzem.

– Przynajmniej nie będzie benedyktynem – podsumowałem.

Richard roześmiał się.

– No właśnie. Uważam, żeśmy to bardzo rozsądnie z Olofem wymyślili. Masz fajnego ojca. Trochę śmieszne, że jest o parę lat ode mnie młodszy. Ale teraz powiedział, że się postarzy ze względu na twoje przyjście, bo nie wypada, żeby ojciec był o ponad dwadzieścia lat młodszy od syna. Tam można sobie wybierać wiek tak często i tak, jak się chce, wiesz? I nie ma żadnych ułomności.

– Skoro tak – powiedziałem – to poproś Olofa, żeby się tak bardzo przed moim przyjściem nie postarzał. Wystarczy, jak będzie miał jakieś sześć-siedem lat więcej niż teraz. Na początek chciałbym pobyć dzieciakiem.

– Będę cię woził przed sobą na siodle jak kiedyś Agnes – zaśmiał się. – Albo nie. Mam lepszy pomysł. Ja się też odmłodzę. Znowu będziemy rówieśnikami. Tylko biedny będzie Olof, jak nas obu będzie miał na głowie. Też spróbuje uciekać z nieba przez czyściec!

– Tak źle nie będzie. Są przecież twoi rodzice i ciocia Bessie. Ona ma wprawę po tych swoich trzech łobuzach. Ale i tak nas nie upilnują. Będziemy się im wszystkim wymykali na różne zwariowane eskapady.

– Jak to będzie fantastycznie, Edgar – westchnął Richard. – Dzieciństwo z tobą, a potem młodość też razem i bez żadnych łomotów. Nawet w niebie są różne stopnie szczęścia. Teraz będzie prawdziwy raj.

– Wiesz co – dodał – zostawię cię teraz na trochę samego. Musisz skończyć te zapiski, które Ian ma dostać. Napisz, że tu byłem, i że jeszcze przyjdę, bo inaczej Ian będzie się gryzł, że umarłeś w samotności. Dopisz zakończenie. Najlepiej zacznij zaraz, bo za parę godzin możesz już mieć z tym trudności. Przed wieczorem skończysz. Jakbym tu siedział, to bym cię rozpraszał moim gadaniem. Jeszcze się nagadamy.

– Myślisz, że mam napisać o Eddiem? Kim był w poprzednim życiu?

– Pewnie. Ian nie jest głupi. I nie zmieni do chłopaka stosunku. To ci gwarantuję. Kocha go całym sercem. Ian umie kochać. Ale chłopak nie powinien wiedzieć o poprzednim życiu. W każdym razie nie teraz. Ian to też zrozumie. Bierz się za pióro, Edgar. Zajrzę do ciebie o zmierzchu. Wypijesz sobie kubek wina z opium. Położę się koło ciebie. Mogę ci nawet coś zaśpiewać, wiesz? Teraz umiem. Mówiłem ci, że tam nie ma żadnych ułomności.

– Zaśpiewasz mi piosenkę o koniach – powiedziałem.

– Dobrze. Co tylko chcesz. A potem sobie razem zaśniemy.

– No to świetnie – uśmiechnąłem się do niego. – Chrzanię tę kładkę nad przepaścią, Richard. Na wszelki wypadek przejdę sobie po niej w myślach, jak skończę pisać. Ale i tak już się zupełnie niczego nie boję.

Tu kończą się zapiski ojca Edgara, szpitalnika z klasztoru augustianów w Montpellier.




[1] Przeciw sile śmierci nie ma lekarstwa w ogrodach (łac.)