poniedziałek, 14 października 2013

Nostalgiczne wspomnienie z ulicy S. w mieście S.

Swięty Edgar lekko odchrząknął i rozpoczął  kolejną opowieść:

Przy pewnej niewyasfaltowanej ulicy (która do tej pory jest niewyasfaltowana) w mieście S. mieszkali dawno, dawno temu pewni poczciwi ludzie. Zarabiali na skromne życie, jak mogli: jedna z pań ziółkami z ogrodu leczyła chore dzieci, a jej mąż usiłował tłumaczyć mężom zmartwionych kobiet, co powinni robić, żeby ani oni, ani ich małżonki ani do niego, ani do jego małżonki nie musieli/musiały się zwracać ze względu na nadmiar dzieci. Rozwiązaniem problemów była telewizja.
Telewizją zajmował się pan mieszkający po drugiej stronie ulicy. Wkrótce całe miasto doskonale poznało jego kompetencję. O kompetencjach jego syna w kwestii telewizji pomówimy innym razem.
Teraz tylko wspomnę o pewnym zdarzeniu, kiedy to syn owego pana przekroczył limit szybkości prowadząc samochód bez prawa jazdy (według innej wersji: z prawem jazdy, lecz bez tablic rejestracyjnych).
–  Panie władzo, to przecież syn pana D.   broniła młodocianego kierowcę sąsiadka.  Pan wie, co jego ojciec robi?
–  Nnnie..   pan władza poczuł się mocno niepewnie.
–  Pan nie zna pana D.? On telewizory naprawia!
–  A kolorowe też? (według innej wersji powiedział najpierw: "Aaaa... a to co innego....").
(powyższy dialog święty Edgar zawdzięcza Jackowi).

Powracamy do dawniejszych historii...
Państwo mieszkający po prawej stronie ulicy mieli czarnowłosą i dość złośliwą córeczkę. Tym po lewej stronie urodził się natomiast uroczy, jasnowłosy chłopczyk... Dzieci wspólnie uczęszczały do szkoły. Zaprzyjaźniły się. Ale jakoś odbiegały zachowaniami od rówieśników. Zamiast bawić się w lekarza, czytały Alberta Camus, Gombrowicza, Mircea Iliade i różne takie bezeceństwa. A podczas spacerów po parku chłopczyk tłumaczył dziewczynce podstawy teorii względności i rysował wykresy na piasku. Nie można się zatem dziwić, że im bardziej się te dzieci zbliżały do matury, tym bardziej denerwowały rodziców.
– O której ty wracasz do domu? – gniewał się pan z prawej strony ulicy. Pytanie było retoryczne, bo wszystkie zegary w domu wskazywały godzinę 2.45. – Gdzie ty byłaś?
– U Jacka – odpowiedziała zgodnie z prawdą ciemnowłosa dziewczynka. – Przecież byłam tylko po drugiej stronie ulicy, u państwa D., nic mi się nie mogło stać...
– Nooo... w zasadzie nie... – zgodził się pan doktor z prawej strony ulicy. – Ale co sobie rodzice Jacka o tobie pomyślą?
– Ależ tato, rodziców Jacka w domu nie było!
– To przecież jeszcze gorzej!
– Tato, nie denerwuj się, babcia była w domu...
– Boże drogi... Ona rodzicom wszystko opowie!


czwartek, 10 października 2013

Inwazja biedronek w mieście S.




Było sobie małe miasto
Zwane Pomorskim Paryżem.
Przyszedł wróg i w miasto trzasnął,
Krzyż z kościoła upadł krzyżem.

Mostów było też za wiele,
I za ładne były skwery.
Pomyśleli „przyjaciele”:
„Co tu jest, do ch... cholery”?

Pozostały więc trzy domki,
Których jakoś nie spalono,
I gotyckich bram ułomki,
I pytanie do Biedronki:
„Co tu robisz, o, Biedrono?”

Pozostało kilku dziadków.
Każdy z nich był szwoleżerem.
Okaże się, późny wnuku,
Kim ty będziesz. Może zerem.

A może jednak szwoleżerem?













piątek, 4 października 2013

Sensowna rozmowa o czytelnictwie


– Jakoś dawno o niczym sensownym nie rozmawialiśmy – zauważył święty Edgar.
– Bardzo dawno. Chyba ze trzy lata temu – zgodził się Edzio de Saint-Pierre i został zignorowany.
– Dobrze, porozmawiajmy o czymś sensownym. Ile można rozmawiać o pedofilii? – spytał retorycznie biskup Roland.
– Żeby chociaż o prawdziwej... – westchnął Aslak, rzucając tęskne spojrzenie na komtura i tym samym narażając się na lekkiego kopniaka ze strony Edzia, ale uszło mu na sucho, bo jego przyjaciela zajmował inny problem.
– O książkach, na przykład,  teraz nie sposób rozmawiać. Pani Asia spytała ostatnio studentów, ile książek czytali i wiecie, co się okazało? Trzy! Władcę Pierścieni, Harry’ego Pottera i Grę o trony!
– E, już tak nie narzekaj, Edek! Sam Harry Potter to przecież siedem książek, Władca to trzy, a jakby jeszcze doliczyć Hobbita... – zaoponował Ian.
– A ty tak tych swoich dzieciaków nie broń...
– Przecież on sam siebie broni! A wiecie, na co wskazują statystyki w Skandynawii? Na to, że osiemdziesiąt procent tekstów czytanych przez przeciętnego odbiorcę to napisy do filmów! Te na dole ekranu.
– A po co Skandynawowie te napisy czytają, skoro po angielsku rozumieją, a film w innym języku to im może raz na trzy lata w telewizji pokażą, albo i rzadziej?
– No to jeszcze gorzej te osiemdziesiąt procent wypada...
– Ja uważam, że właśnie tak jest dobrze – zawyrokował biskup. – Pospólstwo czytać nie powinno. To prowadzi tylko do herezji.
– Słusznie prrawisz, Rrroland – poparł biskupa komtur Ulf. – Orrra et laborrra, tego się plebs trzymać powinien, zawsze tak twierrrdziłem. Od Lutrrra się te wybrryki z czytaniem zaczęły...
– Nieprawda, Ulf, od Gutenberga – sprzeciwił się nieśmiało Aslak.
– Na jedno wychodzi! Nie rrrezonuj, ty chuchrrro!
– Od Lutra czy od Gutenberga, nieważne – uciął dysputę święty Edgar. – Gorsze jest to, że oni, mimo że nie czytają, to ani się nie modlą, ani tak za bardzo nie pracują. Głównie piszą. Piszą o tym, kto jest za, a kto przeciw. Nawet ksiądz Mateusz się w to włączył, a jego to już nie podejrzewałem.
– Jak ktoś ma takie nazwisko, to o wszystko go można podejrzewać – zauważył Richard, który od dzieciństwa czuł awersję do żmij, a reszta towarzystwa przyświadczyła z zapałem.
– Ale o czym myśmy rozmawiali? – spytał lekko zdezorientowany pan Feliks.
– O czytelnictwie. I wniosek jest taki, że jak się książkę sprzeda w więcej niż dziesięciu egzemplarzach, to jest heretycka – wyjaśnił uprzejmie hrabia Filip (dyplomata za życia i po śmierci).
– To my się mamy martwić, czy cieszyć? – spytał Richard.
W tawernie zaległa cisza.