czwartek, 12 grudnia 2013

Cisza w tawernie


– Czemu panowie od pół godziny cicho siedzą? – zainteresował się pan Staszek (właściciel tawerny).

– Bo się pokłóciliśmy – wyjaśnił ponuro sir Ian, mistrz łuku i kuszy.

– Właśnie, właśnie, my się tak strasznie pokłóciliśmy, a nikt się tym nie przejmuje! – wykrzyknął radośnie i niestety nieco piskliwie Aslak (filozof  i teoretyk literatury z pewnego słynnego klasztoru na Islandii).

– Ależ to jest nienormalne... – zdziwił się pan Staszek.

– Jakby tu kto był norrrmalny... – wygłosił swoją stałą replikę komtur Ulf. – Norrrmalni norrdycy to byli w Wehrrrmachcie i pod Stalingrrradem wyginęli, prrawda, ptaszynko?

Tu komtur czule pogłaskał dwugłowego orła i zdecydowanie zapowiedział teoretykowi literatury, że jeżeli jeszcze raz zacytuje coś o tym, jak orzeł dwugłowy siedział na dachu i w szponach niósł okowy, tooo... tooo on gooo..., znaczy, nie orła, tylko teoretyka...

– Ojej, Ulf, naprawdę? – ucieszył się wspomniany teoretyk.

– Mimo wszystko to nie jest normalne – upierał się pan Staszek, ignorując literacką dyskusję (miejmy przynajmniej nadzieję, że do niej nie nawiązywał). – Panowie ciągle się kłócą, odkąd ten blog pojawił się w internecie, ale cicho to tu jeszcze nigdy nie było.

– Bo my się nie damy wciągnąć – oświadczył dumnie sir Richard, mistrz szermierki oraz ulubieniec dam. – Ja w każdym razie się nie dam.

– Rysieńku, tobie zawsze damy w głowie... – zauważyła kokieteryjnie pani Słowacka (która mimo przynależności do Związku Niebiańskich Feministek częstokroć wymykała się do tawerny pod pozorem zapoznawania się ze strategią wroga).

Pani Słowacka miała chyba więcej do powiedzenia, ale przerwał jej fakt, że drzwi tawerny wypadły z zawiasów i wkroczył (niestety, jak zwykle) oddział aniołów antyterrorystycznych pod wodzą sierżanta Serafina.

– My nic nie mówiliśmy – zapewnił hrabia Filip (który, mimo posady w niebiańskim MSZ musiał się liczyć z aniołami).

– Teraz nie. Ale jak się w archiwum bloga zajrzy, to jak na dłoni widać, żeście kibicowali temu... jak mu tam było, przypomnijcie mi, Cherubin?

– Adamkowi. Przeciw Kliczce – służbiście poinformował plutonowy Cherubin po szybkim przejrzeniu notatek. – Tu proszę popatrzeć, panie sierżancie: http://nordponte.blogspot.no/2011/09/odcinek58-walka-stulecia.html

– No, już się nie wywiną, che, che... – wbrew anielskiej aparycji Serafina śmiech zabrzmiał raczej demonicznie.

A wtem...

– Poszli won, za Cziornoje Morje i w... czo tam babuszki! – zagrzmiało głośniej od najgłośniejszego Szefowskiego pioruna.

To Archanioł Michał pojawił się na środku tawerny.

– Adamka Szef sam stworzył, więc o nim ani mru-mru, a o żadnych kliczkach toże łuczsze nie wspominajtie, rebjata  – wyrzekł Archanioł, kiedy Serafin z Cherubinem znaleźli się poza zasięgiem słuchu, nawet archanielskiego. – Panie Stasiu, Krrrwawą Marry poprroszę.

– Panowie mieli rację co do tego konfliktu – szepnął konfidencjonalnie pan Staszek.


W tawernie ponownie zapadła cisza.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Smutny odcinek o polityce


– Gęsi w tym roku nie było na świętego Marcina – stwierdził ponuro Ian.
– Bo kto miałby czas. Albo i gęś – zauważył Aslak, a komtur Ulf nawet go nie kopnął, tylko przypomniał nostalgicznie, że porządną gęś trzeba piec przynajmniej przez pięć godzin. A może sześć.
– Więc ja czasu nie miałem, bo czytałem „Politykę” – wyjaśnił pan Staszek. – Szwagier przy okazji Zaduszek mi dał ostatnie numery. Do trumny mu włożyli, to i przekazał. Obiecał mu święty Piotr, że w niebie dowie się o obiektywnej prawdzie. Ja tylko nie rozumiem, dlaczego przed nami tę prawdę ukrywają, przecież w niebie jesteśmy.
– Już ja temu Piotrkowi... – obudził się na chwilę biskup Roland, ale zaraz zapadł w błogą nieświadomość sygnowaną przez świętego Sebastiana (tego od El Greca).
– Więc co w tej „Polityce”? – zainteresował się Richard (który korzystał tylko z używek ekologicznych).
– Otóż, panie Rysiu – zaczął pan Staszek (innych kandydatów do dyskusji już nie miał) – tam, za przeproszeniem, tylko metafory. Zupełnie jak w pierwszych odcinkach tego bloga. O Schetynie mowa, że on(a) „walczy”, „pojedynkuje się”, „ma poparcie baronów”. A o tamtym, co się niby z tą Schetyną pojedynkuje, to piszą, że może mu się uda, bo pewni baronowie go lubią. Mnie się zawsze wydawało, że polityk nie jest od tego, żeby go lubić, tylko, żeby gospodarką zarządzał, o pojedynkowaniu i baronach to było w szkole, w Pieśni o Rolandzie, ale ja pewnie niedzisiejszy jestem.  Za żadne licho nie mogę się dowiedzieć, o co im poszło. Temu premierowi z tą Schetyną.
– Bo porządnie prasy pan nie czyta – obudził się minister Filip. – Wyraźnie powiedziane jest w „Polityce”:
„Człowiek Schetyny wygra też najprawdopodobniej na Mazowszu. Andrzej Halicki jest faworytem. I to nawet pomimo konfliktu w Warszawie, gdzie niespodziewanie przeciw Małgorzacie Kidawie-Błońskiej chciał wystartować współpracownik Halickiego Marcin Kierwiński” (to nie żart, to cytat z „Polityki”, nr 42, nr indeksu 36195).
– Ani słowa w tej gazecie nie napisali o tym, jaki program ci panowie/panie mają i dlaczego obywatel miałby na nich głosować. Słownictwo jest mieszaniną żargonu militarnego i służewieckiego (z wyścigów konnych). Czy ktoś może się dziwić, że Polska jest pośmiewiskiem dla Europy? – spytał retorycznie święty Edgar.

– Niech ksiądz tak głośno nie mówi, bo go za faszystę w gazecie wywieszą, i nawet pani Asia nie pomoże – zarekomendował pan Staszek.

sobota, 9 listopada 2013

O powszechnej opinii


Pan Staszek zaryglował drzwi tawerny, zamknął je na dodatek na zamek patentowy, a klucz schował za cholewkę.
– Co teraz będzie? Referendum? – zainteresował się Aslak.
– Durreń. Jakby miało być rrreferrendum, toby nas pan Stanisław na czterry wiatrry rrrozpędził – wyjaśnił komtur Ulf.
– Będzie, proszę panów, naukowe badanie opinii publicznej – oznajmił pan Staszek. – Kwestionariuszy panom nie dam, boby panowie jakieś głupstwa powypisywali. Ja sam będę wypełniał ankiety, panowie mają tylko szczerze wyrażać opinię. Ja nic za to nie mogę, Archanioł kazał.
– Kiedyś to Serafin uczciwie podsłuchiwał i donosił Archaniołowi, a teraz takie durne procedury powymyślali – westchnął hrabia Filip. – Zupełnie jak w tej Unii...
– Pan niech nie politykuje, panie hrabio, bo zaczynamy –  pan Staszek ułożył na bufecie stos papierów, a obok niego umieścił dwa długopisy: niebieski i czerwony. – Mają panowie powiedzieć, co robili w wieku sześciu lat.
– Ależ to miało być badanie opinii... Naukowe... A nie badanie naszej przeszłości – wyraził wątpliwość Aslak.
– Napisane jest w nagłówku, że to badanie opinii. Pan od króla Salomona mądrzejszy chce być, panie Aslak?! Sam Salomon tę ankietę ułożył. A pan komtur niech nie próbuje czegoś o Żydach mówić, bo mu nic z tej butelki z kłoskiem do soczku pomidorowego nie doleję – zagroził pan Staszek, dyskretnie nawiązując do... wiadomo, czego. – Więc co panowie robili jako sześciolatki? Pan pierwszy, panie Rysiu.
– Ja się bawiłem z siostrzyczką – wyznał Richard.
– Ahaa... w takim razie pytanie 1 a: czy był pan na to przygotowany odpowiednią lekturą?
– Ja wtedy nie umiałem czytać... Woziłem siostrzyczkę na koniku. To święta prawda, nawet w książce pani Asi o tym jest napisane – tłumaczył się Richard.
Pan Staszek coś zanotował czerwonym długopisem i uśmiechnął się z satysfakcją.
– No to dalej. Pan Ian?
– Ja się bawiłem z Richardem i jego siostrzyczką.
– To już wiadomo, że nie był pan przygotowany lekturą. Ale czy rodzice panu wyjaśnili, jak należy się bawić? Nie, oczywiście nie – pan Staszek znów skorzystał z czerwonego długopisu. – Teraz ksiądz komtur.
– Bawiłem się z tym chuchrrem – komtur wskazał na Aslaka.
– Ojej, ty to jeszcze pamiętasz, Ulf? Fajnie było... Pod gejzerem...
– Do panów nie mam więcej pytań – uciął właściciel tawerny. – A pan Filip Garrick?
– Ja mam immunitet – odparł z godnością hrabia.
– Ja też, ja też – włączył się skwapliwie biskup Roland.
– No to starczy – pan Staszek otarł pot z czoła. – Świętemu nie będę pytań zadawał – ukłonił się świętemu Edgarowi i odryglował drzwi.
Natychmiast wkroczyła przez nie grupka aniołków.

– Proszę taty, proszę wujków, proszę pana Stasia – wygłosił Hieronimek – przyszliśmy, żebyście nas uratowali. Tylko nic nie mówcie mamie.

poniedziałek, 14 października 2013

Nostalgiczne wspomnienie z ulicy S. w mieście S.

Swięty Edgar lekko odchrząknął i rozpoczął  kolejną opowieść:

Przy pewnej niewyasfaltowanej ulicy (która do tej pory jest niewyasfaltowana) w mieście S. mieszkali dawno, dawno temu pewni poczciwi ludzie. Zarabiali na skromne życie, jak mogli: jedna z pań ziółkami z ogrodu leczyła chore dzieci, a jej mąż usiłował tłumaczyć mężom zmartwionych kobiet, co powinni robić, żeby ani oni, ani ich małżonki ani do niego, ani do jego małżonki nie musieli/musiały się zwracać ze względu na nadmiar dzieci. Rozwiązaniem problemów była telewizja.
Telewizją zajmował się pan mieszkający po drugiej stronie ulicy. Wkrótce całe miasto doskonale poznało jego kompetencję. O kompetencjach jego syna w kwestii telewizji pomówimy innym razem.
Teraz tylko wspomnę o pewnym zdarzeniu, kiedy to syn owego pana przekroczył limit szybkości prowadząc samochód bez prawa jazdy (według innej wersji: z prawem jazdy, lecz bez tablic rejestracyjnych).
–  Panie władzo, to przecież syn pana D.   broniła młodocianego kierowcę sąsiadka.  Pan wie, co jego ojciec robi?
–  Nnnie..   pan władza poczuł się mocno niepewnie.
–  Pan nie zna pana D.? On telewizory naprawia!
–  A kolorowe też? (według innej wersji powiedział najpierw: "Aaaa... a to co innego....").
(powyższy dialog święty Edgar zawdzięcza Jackowi).

Powracamy do dawniejszych historii...
Państwo mieszkający po prawej stronie ulicy mieli czarnowłosą i dość złośliwą córeczkę. Tym po lewej stronie urodził się natomiast uroczy, jasnowłosy chłopczyk... Dzieci wspólnie uczęszczały do szkoły. Zaprzyjaźniły się. Ale jakoś odbiegały zachowaniami od rówieśników. Zamiast bawić się w lekarza, czytały Alberta Camus, Gombrowicza, Mircea Iliade i różne takie bezeceństwa. A podczas spacerów po parku chłopczyk tłumaczył dziewczynce podstawy teorii względności i rysował wykresy na piasku. Nie można się zatem dziwić, że im bardziej się te dzieci zbliżały do matury, tym bardziej denerwowały rodziców.
– O której ty wracasz do domu? – gniewał się pan z prawej strony ulicy. Pytanie było retoryczne, bo wszystkie zegary w domu wskazywały godzinę 2.45. – Gdzie ty byłaś?
– U Jacka – odpowiedziała zgodnie z prawdą ciemnowłosa dziewczynka. – Przecież byłam tylko po drugiej stronie ulicy, u państwa D., nic mi się nie mogło stać...
– Nooo... w zasadzie nie... – zgodził się pan doktor z prawej strony ulicy. – Ale co sobie rodzice Jacka o tobie pomyślą?
– Ależ tato, rodziców Jacka w domu nie było!
– To przecież jeszcze gorzej!
– Tato, nie denerwuj się, babcia była w domu...
– Boże drogi... Ona rodzicom wszystko opowie!


czwartek, 10 października 2013

Inwazja biedronek w mieście S.




Było sobie małe miasto
Zwane Pomorskim Paryżem.
Przyszedł wróg i w miasto trzasnął,
Krzyż z kościoła upadł krzyżem.

Mostów było też za wiele,
I za ładne były skwery.
Pomyśleli „przyjaciele”:
„Co tu jest, do ch... cholery”?

Pozostały więc trzy domki,
Których jakoś nie spalono,
I gotyckich bram ułomki,
I pytanie do Biedronki:
„Co tu robisz, o, Biedrono?”

Pozostało kilku dziadków.
Każdy z nich był szwoleżerem.
Okaże się, późny wnuku,
Kim ty będziesz. Może zerem.

A może jednak szwoleżerem?













piątek, 4 października 2013

Sensowna rozmowa o czytelnictwie


– Jakoś dawno o niczym sensownym nie rozmawialiśmy – zauważył święty Edgar.
– Bardzo dawno. Chyba ze trzy lata temu – zgodził się Edzio de Saint-Pierre i został zignorowany.
– Dobrze, porozmawiajmy o czymś sensownym. Ile można rozmawiać o pedofilii? – spytał retorycznie biskup Roland.
– Żeby chociaż o prawdziwej... – westchnął Aslak, rzucając tęskne spojrzenie na komtura i tym samym narażając się na lekkiego kopniaka ze strony Edzia, ale uszło mu na sucho, bo jego przyjaciela zajmował inny problem.
– O książkach, na przykład,  teraz nie sposób rozmawiać. Pani Asia spytała ostatnio studentów, ile książek czytali i wiecie, co się okazało? Trzy! Władcę Pierścieni, Harry’ego Pottera i Grę o trony!
– E, już tak nie narzekaj, Edek! Sam Harry Potter to przecież siedem książek, Władca to trzy, a jakby jeszcze doliczyć Hobbita... – zaoponował Ian.
– A ty tak tych swoich dzieciaków nie broń...
– Przecież on sam siebie broni! A wiecie, na co wskazują statystyki w Skandynawii? Na to, że osiemdziesiąt procent tekstów czytanych przez przeciętnego odbiorcę to napisy do filmów! Te na dole ekranu.
– A po co Skandynawowie te napisy czytają, skoro po angielsku rozumieją, a film w innym języku to im może raz na trzy lata w telewizji pokażą, albo i rzadziej?
– No to jeszcze gorzej te osiemdziesiąt procent wypada...
– Ja uważam, że właśnie tak jest dobrze – zawyrokował biskup. – Pospólstwo czytać nie powinno. To prowadzi tylko do herezji.
– Słusznie prrawisz, Rrroland – poparł biskupa komtur Ulf. – Orrra et laborrra, tego się plebs trzymać powinien, zawsze tak twierrrdziłem. Od Lutrrra się te wybrryki z czytaniem zaczęły...
– Nieprawda, Ulf, od Gutenberga – sprzeciwił się nieśmiało Aslak.
– Na jedno wychodzi! Nie rrrezonuj, ty chuchrrro!
– Od Lutra czy od Gutenberga, nieważne – uciął dysputę święty Edgar. – Gorsze jest to, że oni, mimo że nie czytają, to ani się nie modlą, ani tak za bardzo nie pracują. Głównie piszą. Piszą o tym, kto jest za, a kto przeciw. Nawet ksiądz Mateusz się w to włączył, a jego to już nie podejrzewałem.
– Jak ktoś ma takie nazwisko, to o wszystko go można podejrzewać – zauważył Richard, który od dzieciństwa czuł awersję do żmij, a reszta towarzystwa przyświadczyła z zapałem.
– Ale o czym myśmy rozmawiali? – spytał lekko zdezorientowany pan Feliks.
– O czytelnictwie. I wniosek jest taki, że jak się książkę sprzeda w więcej niż dziesięciu egzemplarzach, to jest heretycka – wyjaśnił uprzejmie hrabia Filip (dyplomata za życia i po śmierci).
– To my się mamy martwić, czy cieszyć? – spytał Richard.
W tawernie zaległa cisza.

poniedziałek, 30 września 2013

Wszyscy są zmęczeni nowymi publikacjami

Aslak jest ucieszony faktem, że głupie wierszyki Pani Asi uzyskały nagrody na portalu literackim:
http://portalliteracki.pl/artykul,48879.html

A niedługo to jeszcze jedna książka Pani Asi zostanie opublikowana, z czego już nikt się nie cieszy. Nawet Aslak się zawstydził.

Okropny wstyd dla wszystkich bywalców tawerny.

Komtur Ulf spróbował pocieszyć kolegów piosenką z młodości:

http://www.youtube.com/watch?v=nZMNanOTsEg




piątek, 16 sierpnia 2013

Nadal o wakacjach, a także o wampirach, fotoradarach i prezydentach (ostrzeżenie: bardzo straszny odcinek)



– I co dalej z tymi wakacjami było? – dopytywał się pan Staszek, podając  pyszny kruszon z brzoskwiniami.

– Obie panie zbliżały się o zmierzchu do miasta S. Ciemności gęstniały nad Pojezierzem Pomorskim.  Powracające z połowu żab bociany klekotały złowieszczo, a żaden kur w żadnej z mijanych ferm kurzych nie odważył się zapiać w celu przepłoszenia strzyg i upiorów.  Srebrzysty samochodzik Pani Milenki odważnie przecinał złowróżbny mrok niczym srebrna kula wymierzona w serce wampira, zważając jednak na gęsto rozstawione i również srebrzyste fotoradary...

Alsak zadrżał.

– Pan się nie boi, panie Aslaczku, przecież właśnie przeciw wampirom te fotoradary rozstawili – zauważył pan Staszek.

– To nie jest logiczne – zauważył hrabia Feliks. – Wampiry nie odbijają się w lustrach, więc na fotografiach też się nie mogą utrwalać.

– Chyba, żeby je sfotografować w komórce... – Richard nawiązał do jednego z pierwszych odcinków bloga i został gremialnie uciszony.

– Właśnie, że logiczne, panie Rysiu. Pod miastem S. zamierzano ustawić tarczę antywampiryczną, ale pieniędzy jakoby nie wystarczyło.  Teraz wójtowie wszystkich okolicznych gmin fotoradarami kasę na taką tarczę zbierają – wyjaśnił pan Staszek. – I więcej panom powiem: akurat kiedy Panie Asia i Milenka w te okolice przyjechały, to okoliczni wójtowie tam zaprosili prezydenta.

– Murzyna? – zainteresował się Edzio de Saint-Pierre.

– Coś ty, Edek...

– Bo skoro o tę tarczę chodziło... I te lustra, czy co tam... Przeciw wampirom...  Ja słyszałem, że Murzyn chciał w tym projekcie mieć udział... (Edzio nieświadomie nawiązał do jednego z wcześniejszych odcinków bloga).

– Gdzie tam! Sam by na siebie, za przeproszeniem, bicz kręcił?! Murzyn się przecież po ciemku też w lustrze nie odbija!

– Jak ty się, Rysiek, nie zamkniesz, to nam archanioł zamknie tawernę!

– Ja tylko chciałbym wiedzieć, który prezydent tam przyjechał?

– Ten, co teraz jest.

– Ten z wąsami?

– Nie jesteście na bieżąco, kochani – włączył się święty Edgar. – Ten z wąsami od dawna nie jest prezydentem.

– To ty nie jesteś na bieżąco, Edgar – zaperzył się Richard. – Bo właśnie, że on jest prezydentem, tylko się ogolił... I miał przyjechać do tej gminy, o której mówimy.

– Dobrze pan Rysio mówi – zgodził się pan Staszek. – On, znaczy prezydent,  właśnie w tej wsi pod miastem S. miał jeść obiad w knajpie, co to ją wnuk mojego szwagra prowadzi.  W gospodzie „Pod wesołym Pomorzaninem”.  A ten wesoły Pomorzanin...

– To chyba każdy wie, który to! – minister Filip Garrick wkroczył do tawerny ocierając pot z czoła. – Wy tu ględzicie jak nie przymierzając parlamentarzyści o pokerze, a w sekcji islamskiej taka zadyma, że firmament się przekrzywia.

– O co tym islamistom chodzi? – zainteresował się Ian.

– O prezydenta.

Bywalcy tawerny zamienili się w znaki zapytania.

– Byłego – dodał minister.


– A mówiłem! – zatriumfował hrabia Feliks.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Wakacji ciąg dalszy

– Klucz się znalazł – Richard przełknął ostatni kawałek kalafiora. – I nawet obu paniom przyjemnie ten pobyt upłynął, pomijając fakt, że na festiwalu filmowym ukazywały im się upiory z przeszłości.

– Gdzie te panie są, to i straszy – pan Staszek przeżegnał się.

– A potem pojechały do miasta S., które leży na ziemiach etnicznie polskich – kontynuował sir Richard, ignorując nagłą czkawkę komtura.

– Po co?! – zalamentował Aslak. – Tam przecież są wampiry...

– Wampirzyce, Aslaczku – hrabia Feliks trochę obleśnie się oblizał i otworzył Googla. – No, popatrz... http://www.gp24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120522/SLUPSK/120529932

Aslak szybko przebiegł wzrokiem po ekranie i jeszcze szybciej odmówił dziesiątkę różańca.
– Ty, Ulf, naprawdę pogaństwa w Prusach nie wytępiłeś – zauważył nieśmiało.

– Przestańcie, ja chcę posłuchać, jak dalej z tymi wakacjami było – zdenerwował się święty Edgar.

– Było tak, że drogę pomyliły... chociaż pani Asia ze sto razy nią przedtem jechała – Ian przejął opowieść. – Zagadały się, jak to baby, o chłopach... który paskudniejszy... cicho, Richie, nie przerywaj... i nagle patrzą, że są w Wałczu, a wcale tam nie powinny być.

– Wałcz??? – Komtur niestety nie mógł zawarczeć. – Deutsch Krrrone! – zrekompensował sobie porażkę.

– Ale leży nad  Żydówką – zachichotał Aslak i przezornie (oraz szybko) wyszedł do toalety.

– Żydówka to jeszcze nic. Tam była najgorętsza niedziela w roku...

– Z Żydówką???

– Jak się panowie nie uspokoją, to następnej rundy drinków nie podam – zagroził pan Staszek. – Ja chcę wiedzieć, czy panie do miasta S. dojechały.


(O tym dowiemy się – być może – w następnym odcinku).

środa, 7 sierpnia 2013

Wakacje w m. in. Świebodzinie

Z nadzieją, że ten odcinek się nie zgubi, poświęcam go Pani Milence, która za wszystko w nim jest odpowiedzialna i powinna mieć do niego prawa autorskie.



– Poprzedni ocinek nam się zgubił – zauważył hrabia Filip.

– Każdy coś czasem może zgubić – powiedział pojednawczo Ian. – Pani Asia z panią Milenką, jak tylko przyjechały na wakacje, to już pierwszego dnia zgubiły klucz od pokoju.

– Właśnie. I powiedziano im, że ten klucz można dorobić nie bliżej, niż w Świebodzinie – dodał Richard.
– O Chrrryste! – wykrzyknęli unisono komtur i orzeł.

– Ale w Świebodzinie nie dorrobili im tego klucza – Aslak, jak zwykle, ulegał fonetycznym wpływom kolegi. – Zatem one się pomodliły do świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych, ale najpierw zamiast klucza znalazły tę figurrrę...

– Trzydzieści sześć metrrrrów, nie licząc nasypu. I to w szczerrym polu usypanego! Za moich czasów nawet Prrrusowie tak się nie starrali. Im wystarrrczały naturralne wzgórza, żeby oddawać cześć Perrunowi – komtur Ulf był, jak zwykle, rzeczowy.

– Ulf – szepnął nieśmiało Aslak – ja czasem myślę, że tobie się jednak pogaństwa nie udało wykorzenić.

– Nie udało się, rracja – przyznał komtur. – Wiecie, dlaczego?

Bywalcy tawerny zamienili się w słuch (przepraszając za stereotypowe wyrażenie).

– Dlatego – zagrzmiał komtur – że ci Unterrmensche ponadawali nadgranicznym miejscowościom takie nazwy, których się powtórzyć nie dało! I człowiek pojęcia nie miał, gdzie jest, ani dokąd ma sprowadzać posiłki! Takie nazwy jak... nnno, nie wymówię...

– Trzciel – przypomniał minister Garrick. – Szczecinek. Brzminowo. Karżcinko. Gżdżyszcze. Strzelinko. I, za przeproszeniem, Szczaniec.

– Właśnie! – ucieszył się hrabia Filip. – Strzelinko! Tam był koncert Carlosa Santany!

– Jak pan wierzy, że święta Anna nam pomoże, to gratuluję optymizmu – odezwał się ponuro pan Staszek. – Ruscy teraz lepszy posąg budują... że też Szef to widzi i nie grzmi.

Za oknami tawerny zagrzmiało, ale jakoś nikt się tym nie przejął. Kwestie wakacyjne były bardziej interesujące.


– Czy te panie w końcu znalazły klucz? – spytał pan Staszek, podając zapiekankę z kalafiorów, zwaną w okolicach Świebodzina przysmakiem królowej Bony.

czwartek, 27 czerwca 2013

Udane i nieudane piosenki.


Nasi ojcowie poświęcali się dla ojczyzny.

Ale nie tylko nasi ojcowie. Mnie ten niemiecki film, z którego się żartuje (jak parę osób już zauważyło, powinien się nazywać „Nazi ojcowie..”) też się nie podoba, ale proszę o chwilę zadumy.


Swobodne tłumaczenie autorki:

Na berecie orle pióro,
Nigdy go nie porwie wiatr!
Bo wiatr nigdy nas nie porwie,
My idziemy śmiało w świat!

Twarda śmierć, krwawa śmierć –
Tak, to przystoi rycerzowi!

W prawej ręce trzymaj szablę,
W lewej – ostry oszczep dzierż,
Rany bolą, lecz rycerza
Nigdy nie przerazi śmierć!

Twarda śmierć, krwawa śmierć –
Tak, to przystoi rycerzowi!


Czy naprawdę nie można wybaczyć tym chłopcom, otumanionym, od dzieciństwa indoktrynowanym, wierzącym w swoją rycerską misję? 

wtorek, 18 czerwca 2013

Nasze matki, nasi ojcowie, i córka Ryana

– I jakie są skutki tej parady? – zainteresował się Aslak.
– Tej partii, do której należy Jeanek, słupki się podniosły, a tamtym się zmniejszyły – poinformował minister Garrick.

– Ciekawy paradoks... – mruknął sir Ian.

Kto mieczem wojuje, od miecza ginie – wygłosił sentencjonalnie Edzio de Saint-Pierre.

–  A ja wcale nie zginąłem od miecza, chociaż nim wojowałem – zaprotestował sir Richard, za ziemskich czasów mistrz Anglii w szermierce. – Mnie otruto, a potem upozorowano samobójstwo. Z grzeczności użyłem formy bezosobowej – dodał.

– Oszołom – szepnął biskup Roland i z jakiegoś powodu twarz powlekła mu się purpurą niemal kardynalską.

– Przestańcie świńtuszyć – wyjątkowo łagodnie skarcił kolegów komtur Ulf. – Stawiam wszystkim Krrrwawą Marrry. Włączmy telewizorrr i obejrzyjmy sobie serrrial. Narreszcie pokazują taki porządny, prrromujący trradycyjne warrrtości.

Unserrrre Mütterrrr, unserrrre Väterrrr? – spytał przymilnie Aslak, jak zwykle łatwo ulegający wpływom starszego kolegi.

– Możemy obejrzeć. O ten serial się nie pokłócimy, bo prawie wszyscy jesteśmy sierotami – zgodził się święty Edgar.

– Racja – zgodził się Richard. – Moich rodziców zabili Duńczycy, rodziców Aslaka Indianie...

– Jak to, Indianie? Islandczyków?

– Przecież wikingowie już w średniowieczu próbowali skolonizować Amerykę, ale im się nie udało. Do taty Filipa dobrała się święta Inkwizycja, do ojca Edzia to już nie pamiętam, katarowie czy zwolennicy papiestwa... To się nigdy nie wyjaśniło, prawda, Edek? A któregoś z pana przodków, panie Stasiu – Richard zwrócił się do podającego drinki właściciela tawerny – chyba jakiś Krzyżak walnął po głowie, a brat stryjeczny tego przodka mu to odwzajemnił. Jeankowi wszystkich krewnych zgilotynowali podczas rewolucji. Tylko rodzina Iana jakoś się uchowała...

– Nam się też w Indiach od Sikhów dostało – zauważył sir Ian. – A na bliższym gruncie od Irlandczyków.

– Bo po co wam była ta córka Ryana?

(...)

Spod stołu wygramolił się dwugłowy orzeł.

– Serrial! – zaskrzeczał wesoło, skubnął przyjaźnie habit świętego i usadowił się na kolanach komtura.

– Ale żeby aż tak... żeby na przykład żydzi byli poubierani w pasiaki już w wagonach, przez przyjazdem do Oświęcimia... Wyście aż taką dobrą organizację mieli? – dziwił się sir Ian.

– Wirr haben immerrrr eine gute Orrrrganisation gehabt, ihr Untermenschen! – oznajmił orzeł. – Jetzt schauen wir uns die Seriale an. Da ist gezeigt, was recht ist. Untermenschen sollen jedem Adler eine Gans geben. 

Z ekranu telewizora rozległy się straszne krzyki i huki, potwierdzające opinię orła i komtura. A zaraz potem święty Edgar wyłączył telewizor.





niedziela, 16 czerwca 2013

O grilowaniu i rowerze

Bywalcy tawerny leniwie pochylali się nad piwkiem – jak to w czerwcu, kiedy pierwsze osy zlatują się do czekającego na grilowanie mięska, a bezczelne mewy wyrywają z rąk turystów parówki, zwane hotdogami. Tak przynajmniej dzieje się w Skandynawii, gdzie mewy posiadają wyjątkową zdolność odróżniania turystów od tubylców.

Gości tawerny nie interesowała jednak Skandynawia i mewy. Wpatrywali się – leniwie, bo leniwie, ale jednak z zainteresowaniem – w pewien punkt na powierzchni niebieskozielonej kulki, wirującej za oknem.

– Powiększ obraz, Edgar – poprosił sir Richard.

Święty Edgar pstryknął palcami. Ukazało się centrum  miasta leżącego w centrum kraju zbliżonego do centrum Europy.

Pan Staszek, właściciel tawerny, pobożnie się przeżegnał.

– Parada... – mruknął znany z liberalnych poglądów biskup Roland.
– Patrzcie, patrzcie, Bazilek idzie! – ucieszył się Aslak (za życia doczesnego nowicjusz w klasztorze dominikanów). – I nawet makijaż ma dość dyskretny...

Bazil rzeczywiście kroczył w paradzie, ubrany w mundur szwoleżera i naprawdę z bardzo dyskretnym makijażem. Towarzyszył mu znany bywalcom tawerny (i – słusznie bądź niesłusznie – niechlubną sławą okryty) pan Tomek. Razem nieśli transparent z hasłem:

LEPIEJ MAŁYM BYĆ PADALCEM,
NIŻ MAZUREK JEŚĆ Z ZAKALCEM.

– Aslaczku, nie patrz – poprosił Edzio de Saint-Pierre. – Niesmacznie trawestują noblistkę. I mazurek bezczeszczą.
– Ale ja właśnie chciałbym to zobaczyć...

– Panowie się uspokoją – zaingerował pan Staszek. – Bo z tego poważna sprawa się może zrobić. Pan Bazilek idzie w tej paradzie z panem Tomkiem, a pan porucznik Jean to przecież należy do narodowców. Pobiją się.

– Niech pan się nie martwi, panie Stasiu – włączył się Richard. – Bazil lubi, jak mu Jean czasem przyłoży. On Jeana celowo prowokuje. Nawet w książce o tym jest napisane.

Pan Staszek nie zdążył odpowiedzieć, bo do tawerny wpadła czereda aniołeczków.


– Tato, wujku, tak być nie może! – Antoś przyjął rolę rzecznika anielskiej grupy. – Chcą nas posłać do szkoły i tam uczyć tego, co my od dawna z Internetu wiemy. A mama mi rower zabrała...

wtorek, 4 czerwca 2013

Pytanie na śniadanie

Jak wiecie, wzięłam urlop od blogowania (byłam „na chorobie”), ale dziś zdarzyło się coś tak zaskakującego, fascynującego itd., że nie mogę tej sprawy powierzyć bywalcom tawerny. Chcę im zaoszczędzić szoku.

Czasem włączam rano TV Polonia, jedyny polski kanał telewizyjny, do którego mam dostęp – ot, tak, aby przy śniadaniu i porannej toalecie ojczystego języka sobie posłuchać. Żeby sprawdzić, jaka pogoda w Słupsku, a jaka w Poznaniu. Niekiedy pokazują w tym programie pieski, kotki, morskie świnki... To lubię. Mniej lubię, kiedy w tym porannym programie, który nazywa się „Pytanie na śniadanie” mowa jest (przy w/w śniadaniu) o technikach robienia lewatyw lub o diagnostyce dolegliwości niemowląt na podstawie konsystencji kupek.

Jednak to, co dziś pojawiło się na ekranie przy śniadaniu, nie może się równać do powyższego. Było tak:

·         Pokazali orła z czekolady i poinformowali, że został „wyaukcjonowany”, a pieniądze przyniosły pożytek jakiejś instytucji dobroczynnej (ile tworzenie i „aukcjonowanie” owego „orła” oraz cała impreza kosztowały, oczywiście nie wiadomo).

·         Pojawiły się trzy panie. Wszystkie w wieku średnim, jedna bardzo gruba. Wszystkie raczej nieładne. Ja też jestem w wieku średnim zaawansowanym; gruba nie jestem, ale ładna też nie. Różnica polega na tym, że ja się w telewizji nie pokazuję, nawet kamerki przy rozmowach na Skype nie włączam ze względów estetycznych. Przepraszam za dygresję. Otóż dwie panie były ubrane w sukienki czerwone, a jedna w białą. Sukienki miały wycięcia pokazujące to, co inne panie niedawno pokazywały na pewnym marszu. To mi się nie podobało. Ale okazało się, że nie rozumiem, bo to był SYMBOL. SYMBOL flagi biało-czerwonej. I symbol akcji.

·         Czwarta pani, która ten program prowadziła, zasugerowała, że niektórym się akcja „Orzeł może” nie bardzo podoba i „może” „trochę” ją krytykują.

·         Tamte trzy panie bardzo się ucieszyły. Pośmiały się i wyszły.

·         Pojawił się pan w różowym kapeluszu. Powiedział tej czwartej pani, że „rządzenie krajem polega na rozmowach z tymi palantami, którzy szkodzą p(P)aństwu”.


Musiałam iść do pracy, zatem więcej nie zobaczyłam. Do tej pory zastanawiam się, jaką literą pisane było to p(P)aństwo i kim są ci palanci. Proszę osoby kompetentne o pomoc.

piątek, 24 maja 2013

Kolejne proroctwo

Przerażona jestem moimi proroczymi zdolnościami. Dwa lata temu pisałam nie tylko o orle, ale i o dzikim szczawiu: ostatni paragraf: http://nordponte.blogspot.no/2011/05/odcinek-21-integracja.html. Chyba muszę przestać prowadzić bloga, bo nie wiadomo, co jeszcze wykraczę (nomen-omen).

czwartek, 23 maja 2013

Bajka na wzór pewnej zapomnianej autorki

Bajka na wzór pewnej zapomnianej autorki - włączona do mojej kolejnej książki i dedykowana Jackowi z okazji urodzin

– Czasami tak bywa – odrzekł Gwido – że ludzie tę samą rzecz widzą na zupełnie różne sposoby. I złości ich, że nie wszyscy widzą tak, jak oni. Ale jeżeli są naprawdę przyjaciółmi, to z czasem jakoś się z tą sytuacją godzą.

Zamilkł. Obaj zapatrzyliśmy się w niebo.

– Jaki ładny dzisiaj księżyc – odezwał się cicho. – Wiesz, kiedy widzę pełnię księżyca nad wodą, to przypomina mi się pewna historia, którą dawno temu słyszałem od starego pątnika. To się zdarzyło w Anglii, za pogańskich czasów[1]. Żył tam młody książę, który marzył o tym, żeby zostać druidem. Chciał zdobyć tajemną wiedzę i poświęcić całe życie bogom. I dowiedział się, że, aby zostać druidem, musi przejść okres próby. Coś w rodzaju nowicjatu. Miał udać się w przebraniu wieśniaka do wioski położonej w pobliżu świętego jeziora, żyć przez trzy miesiące wśród prostych ludzi i pracować jak oni. W każdą sobotnią noc miał udawać się na brzeg i do rana oddawać się pobożnym rozmyślaniom. W te noce od zmierzchu do świtu nie wolno mu było do nikogo się odzywać. A gdy księżyc był w pełni, to książę musiał o północy wypłynąć na środek jeziora, choćby woda była bardzo zimna, i zanurzyć twarz w odbiciu księżyca. Gdyby nie dotrzymał tego rytuału we wszystkich szczegółach, nie mógłby już nigdy zostać druidem, bo taką próbę wolno było podjąć tylko raz.

– To nie wyglądało na trudną próbę – wtrąciłem. – Jeżeli by mi na czymś bardzo zależało, to zimna woda by mi nie przeszkodziła, chociaż jej nie lubię. A cała reszta była przecież zupełnie łatwa.

– Właśnie, prawda? Zatem książę nałożył strój wieśniaka i udał się do wioski nad jeziorem. Znalazł tam pracę u młodego kowala, który potrzebował pomocnika, i wkrótce bardzo się z tym kowalem zaprzyjaźnił. Tylko dziwiło go, że ten chłopak cały czas miał usmoloną twarz, jakby jej w ogóle nie mył. Ale książę nie robił mu żadnych uwag, bo nie chciał go urazić, no i miał przecież się przystosować do sposobu życia prostych ludzi.

Co sobotę książę udawał się nad jezioro i spędzał noc na pobożnych medytacjach. Minął miesiąc i nadeszła pełnia. Zgodnie z wymogami rytuału książę wypłynął na środek jeziora i zanurzył twarz w odbiciu księżyca. A kiedy ją uniósł, zobaczył na brzegu jeziora piękną, smukłą dziewczynę. Wchodziła powoli do wody, okryta tylko długimi ciemnymi włosami, jak płaszczem.

Ten widok oczywiście młodego księcia zaciekawił, no, ale nasz bohater miał się zajmować pobożnymi rozmyślaniami, a nie przyglądaniem się rozebranym pannom, zatem wyszedł na brzeg jak najdalej od miejsca, w którym kąpała się dziewczyna, zamknął oczy i pogrążył się w medytacjach.

W następną sobotę księciu trochę trudno było się skupić. Co chwila spoglądał na gwiazdy, żeby sprawdzić, czy daleko jeszcze do północy. Ale piękna nieznajoma tym razem się nie pojawiła. Książę zobaczył ją dopiero przy kolejnej pełni księżyca. Tym razem bardzo musiał walczyć ze sobą, żeby nie popłynąć w jej kierunku, a pobożne rozważania niezbyt dobrze mu się udawały, bo chociaż zamykał oczy, to pod powiekami widział ciemnowłosą dziewczynę.

Nadeszła trzecia noc księżycowej pełni, ostatnia noc czasu próby. Następnego ranka książę miał udać się do świątyni i wstąpić w grono druidów. Ale chyba się domyślasz, jak ta historia się skończyła?

– Nie wytrzymał – odparłem. – Podpłynął do tej dziewczyny.

– Tak. Zawołał ją, kiedy przed nim próbowała uciec. „Stój, ukochana!”, krzyknął i chwycił ją w ramiona.
Już nigdy nie mógł zostać druidem. I, wyobraź sobie, okazało się, że tą dziewczyną był młody kowal, u którego książę pracował. Naprawdę była to córka kowala, którą ojciec nauczył swojego zawodu, bo nie miał synów. Po śmierci ojca prowadziła kuźnię, ubierając się w męskie odzienie i chowając włosy pod czapką, bo zawód kowala był przecież dla kobiety nieodpowiedni. I smarowała sobie twarz sadzami, żeby ukryć swoją urodę. Dopiero kiedy pojawił się młody książę, zaczęła się wahać, czy dalej udawać chłopaka. No i oczywiście oboje młodzi pobrali się, zamieszkali w książęcym pałacu i żyli długo i szczęśliwie.

– Wszystkim, którzy wówczas razem ze mną słuchali opowieści pątnika, bardzo się to zakończenie podobało, zwłaszcza moim kuzynkom – dodał Gwido i lekko się uśmiechnął. – A ja byłem nim... zdziwiony. Zdziwiony tym, że „żyli szczęśliwie”. Wydawało mi się, że gdybym postąpił tak, jak ten książę, to potem... już nigdy w życiu nie mógłbym czuć się naprawdę szczęśliwy. To był, widzisz, przykład na to, że tę samą sprawę ludzie mogą widzieć na różne sposoby.

Chciałem o coś zapytać, ale nagle rozległ się głos mojego brata.
– Hanni! – krzyczał. – Johannes!!! Hanni, gdzie jesteś?!
– Popatrz, szkoda, że jednak się z tobą nie założyłem – szepnął Gwido i zawołał:
– Tu jesteśmy! Tu, gdzie się kąpaliśmy!
Hugo wpadł na polanę.
– Gdzie ty się pętasz po nocy, szczeniaku?! – wrzasnął. – Wiesz, jak się przestraszyłem, kiedy cię nie znalazłem w namiocie?! Do licha, już się bałem, że cię jakiś niedźwiedź porwał!
Uśmiechnąłem się. Tym razem cieszyłem się, że Hugo się na mnie gniewał.
– Nie było o co wpadać w panikę, Hugo, tu nie ma niedźwiedzi – rzucił Gwido.
– Skąd wiesz?! Wilki w każdym razie na pewno są, dlatego nie gasiłem ogniska, a ten łazi po ciemku jak głupi – złościł się Hugo. – Powinienem smarkaczowi wlać!
Nagle się uspokoił.
– A ty... Gwido... ciebie chciałem przeprosić. Zdaje się, że ci nagadałem bzdur.
– I owszem – mruknął Gwido. – Powinienem ci wlać.
– To na co czekasz? – Hugo wybuchnął śmiechem. – Ja będę bił Hanniego, a ty mnie. Broń się, szczeniaku! – Gwałtownie na mnie natarł.
Poturlaliśmy się wszyscy trzej po trawie w udawanej walce.




[1] Opowieść Gwidona oparta jest na motywach baśni Eleanor Farjeon „The King's Barn” ze zbioru Martin Pippin in the Apple Orchard. Wydanie pierwsze: Philadelphia and New York: J. B. Lippincott Company, 1921. Wersja elektroniczna: http://www.gutenberg.org/catalog/world/readfile?fk_files=1447705