czwartek, 27 września 2012

Cud

Cud się stał! "Witraż z jednorożcem" ( i nawet komentarze do tej powieści) powrócił(y) do sieci - przykro tylko, że ten cud musiał zostać wymuszony niemiłym i nawet agresywnym zachowaniem autorki (broniącej swoich praw zagwarantowanych umową). Autorka zapomina jednak o przykrościach i cieszy się z cudu.

Czy jakimś cudem wydawnictwo rozliczy się z autorką, to już jest mniej ważne.

A tu jest ten cudem znów opublikowany link:

http://e-nowyswiat.poczytaj.to/Witraz_z_Jednorozcem-mobi.ebook

To jest opowieść o wielu bohaterach bloga, pod wieloma względami wesoła, ale w zupełnie innym stylu, niż blog. Znacznie poważniejsza.

Dziękuję tym, którzy przyczynili się do cudu.


Piosenka biskupa Rolanda - powtórka




(Biskup Roland się powtarza, bo trudno zrobić coś innego; powtarzają się zachowania, których nawet piekielny biskup nie jest w stanie zaakceptować).


Przez kadzideł dym,
Wiecznej lampki blask,
Patrzę w przyszłość. Widzę więcej, niżbym chciał.
Nad Europą dym
Od zmierzchu po brzask.
Tyle krzyży i tyle martwych ciał.

Mój imiennik, co
Oddał Francji krew,
Patrzy ze mną i pozwala płynąć łzom.
Wiecznej lampki blask
Krwawo barwi mgłę
Nad Verdun, nad Dunkierką i nad Somme.

Czy nas widzisz Ty
Przez kadzideł dym?
Czy nas słyszysz przez anielskich chórów śpiew?
Krzyczą „Gott mit uns!”
Od brzasku po zmierzch.
I Kaina, i Abla płynie krew...

czwartek, 20 września 2012

Zagubiony pierścionek - zakończenie


Tak się dziwnie składa, że zakończenie tej historii zbiega się z pokrewnymi wydarzeniami na cmentarzach. To naprawdę przypadek.



Teraz też przydałby mi się jakiś środek uspokajający, ale w apteczce pozostało tylko parę tabletek aspiryny. Zachowuję je dla dzieci. Po tym, jak nowy dyrektor wymówił mi pracę w Kelmitz, sprzedałam willę w Królewcu i otworzyłam sierociniec w rotherburskim zamku. Pomógł mi go zorganizować ksiądz Ernest. Przez jakiś czas nawet załatwiał dotacje z Watykanu. Księdza Ernesta już też nie ma...

Zanim zostałam kierowniczką sierocińca, zdarzył się pewien szczególny epizod.

Wzięłam urlop, bo w Kelmitz na razie praktycznie nie było co robić – liczba personelu znacznie przewyższała liczbę pacjentów – i pojechałam do Królewca. Wyszłam do miasta po drobne sprawunki. Było gorąco. Usiadłam na tarasie kawiarni i zamówiłam lemoniadę.
– Czy można, panno Ewo? – spytała tęga dama w popielatym letnim kostiumie. Usiłowałam sobie przypomnieć, skąd ją znam.
– Pani mnie może nie poznaje? Wenzlowa. Stryjenka tego biednego Zygmunta – wybawiła mnie z kłopotu.

Teraz ją sobie przypomniałam. To była jedyna krewna muzykalnego pacjenta z Kelmitz. Nie pozostawała z nim w zbyt serdecznych stosunkach, ale czasem go odwiedzała, najwyraźniej z poczucia obowiązku.
Zapytałam zatem, czy ma jakieś wieści od pana Zygmunta.

– O tym właśnie chciałam z panią porozmawiać – powiedziała i też zamówiła lemoniadę. – Przyszło w zeszłym miesiącu zawiadomienie o jego śmierci. Zmarł na tyfus.

– O Boże, jak mi przykro! – zawołałam.
– Ja nie będę przed panią udawać, że mnie ta wiadomość szczególnie głęboko poruszyła – stwierdziła pani Wenzlowa. – To przecież właściwie nawet nie był mój krewny, tylko bratanek mojego świętej pamięci męża. No i, nie oszukujmy się, mocno był chłopak nieudany, sama pani wie. Ale jakby nie było, nosiliśmy to samo nazwisko, więc należało go przyzwoicie pochować, prawda? A mnie prochy przysłali w tekturowym pudle... Napisali, że ze względu na ryzyko epidemii kremacja odbyła się na miejscu. Przecież prochów bratanka męża w papierowym pudełku nie pochowam, powiedziałam sobie. Poszłam do biura pogrzebowego, wybrałam ładną urnę. A przy przesypywaniu prochów, wyobraża sobie pani, co się okazało?! Że w nich były dwie szpilki do włosów, damskie szpilki do włosów! I co pani na to?! Ten biedny Zygmunt miał swoje dziwactwa, pani dobrze wie, ale za kobietę to on się przecież nie przebierał, pani to na pewno może potwierdzić!

Potwierdziłam.
– Więc do czego to podobne, żeby taki bałagan był! – oburzała się pani Wenzlowa. –Napisałam do tego zakładu w Brandenburgu, że przysłali mi prochy jakiejś obcej kobiety!  Żadnej odpowiedzi do tej pory nie dostałam. No i pojęcia nie mam, co z tą urną zrobić, przecież nie wiadomo kogo w rodzinnym grobowcu nie pochowam! Na razie ją trzymam na strychu, ale to jakoś nie uchodzi... Może pani się uda przez waszego pana dyrektora jakoś na ten zakład wpłynąć... tu jest adres – pani Wenzlowa zaczęła szperać w torebce i wyciągnęła sfatygowaną kopertę.

Przyjrzałam jej się.
– Dziwne – stwierdziłam. – Nadruk z zakładu w Brandenburgu, a na znaczku pieczątka z Hadamaru, to jest, zdaje się, w Hesji...
– Sama pani widzi, jaki bałagan! Ja rozumiem, że wojna jest, ale Zygmunt przecież nie zginął na froncie! Mówi ten... pani wie, kto..., że porządek w Europie zaprowadza! Ładny mi porządek, kiedy nie wiadomo, kto gdzie umarł i kogo się do grobu chowa!

Pani Wenzlowa napiła się lemoniady i przez chwilę wachlowała się chusteczką.
– Pamięta pani tę Drewsową, co to jej synek też u was był? Ten Feluś, taki ładny chłopczyk, co się biedaczyna tak wszystkich obcych bał... – podjęła. – Ona też dostała zawiadomienie o jego śmierci, on znowuż zmarł na zapalenie płuc. Może to i lepiej, pociechy z takiego dziecka nigdy by rodzice nie mieli, ale tak sobie myślę, że jak się tymi pacjentami opiekują? W Kelmitz jakoś nikt na tyfus ani zapalenie płuc nie umarł przez te wszystkie lata, kiedy Zygmunta u was odwiedzałam...

Oczywiście przyspieszyłam powrót do Kelmitz i poruszyłam tę kwestię z dyrektorem. Dowiedziałam się, że pacjenci od dawna wypisani z lecznicy nie są w jego gestii i że moje zainteresowanie ich losami jest wysoce nieprofesjonalne. I że w nowo organizowanym szpitalu wojskowym dla nieprofesjonalnego personelu miejsca nie ma.

Zapytałam, czy w takim razie mogę zabrać rodzinne pamiątki. Bo dla nich prawdopodobnie też nie będzie miejsca, ani dla nazwiska mojego wuja w nazwie szpitala.

– A niech pani sobie zabiera te bohomazy – powiedział dyrektor. – Pewnie, że miejsca dla nich nie ma. Jeszcze tego by brakowało, żeby patronem wojskowego szpitala był paralityk.
***
Jest zimno. Węgiel się kończy. Starszym dziewczynkom kazałam pruć moje dżempery i robić z nich na drutach skarpetki dla maluchów.
Dobrze, że dzieci mają skarpetki i szaliki. Bo najwyższa pora uciekać.
– Panno Ewo, ja się boję – szepcze Urszulka.
Ma podstawy do tego, żeby się bać. Benzyna się skończyła. Teraz idziemy pieszo przez wąską drogę. Z jednej strony zalew, z drugiej morze – jedno i drugie sine i martwe. I martwe konie w rowach. Nawet i martwe niemowlęta tam leżą, ale na ich widok Hilda i ja zaganiamy dzieci przed siebie i głośno intonujemy marszowe piosenki.  

Vom Barette schwankt die Feder,
wiegt und biegt im Winde sich.
Unser Wams von Büffelleder
ist zerfetzt von Hieb und Stich.
Stich und Hieb und ein Lieb
muß ein, ja muß ein Landsknecht haben!

Unsre Linke auf dem Schwerte,
in der Rechten einen Spieß;
kämpfen wir bis an das Ende,
mal für das und mal für dies.
Dies und das, Suff und Fraß
muß ein, ja muß ein Landsknecht haben!

Maluchy dzielnie nam wtórują. Urszulka zaczyna jednak cichutko płakać.
– Wiesz, Urszulko, co twoje imię znaczy? Niedźwiedziczka! – dodaję jej otuchy. – Musisz być dzielna jak niedźwiedzica! Musisz nam pomagać i opiekować się maluchami, bo sama z panną Hildą przecież sobie nie poradzę!
Urszulka poważnie kiwa głową.
***
„Wilhelm Gustloff” to taki egalitarny „Titanic”. To znaczy, był nim przed wojną. Urządzano na nim wycieczki dla wyróżniających się lojalnością wobec rządu robotników i młodzieży. Jest na tym statku nawet basen wyłożony mozaiką z kolorowych kafelków. Część naszej gromadki znalazła miejsce w jednym z jego kątów. Tu nam przynajmniej zimno nie doskwiera. Wręcz przeciwnie, jest duszno, powietrze dałoby się kroić nożem... Młodsze dzieci marudzą, domagają się picia. Urszulka próbuje je uspokoić...
– Bardzo dzielna jesteś – pochwaliłam ją szeptem. – Popilnuj maluchów, a ja postaram się zdobyć trochę wody.
Zastanowiłam się.
– Należy ci się nagroda – powiedziałam. – To dla ciebie.
Wsunęłam jej na paluszek mój pierścionek z bursztynem i dopasowałam średnicę obrączki. Wygramoliłam się z basenu i przedostałam na zatłoczony korytarz.

***
Dzięki temu przeżyłam. Basen został doszczętnie zdruzgotany rosyjską torpedą.

***
Parę lat po wojnie natknęłam się na mojego byłego pacjenta, majora Maibacha. Schodziłam właśnie z dyżuru, a on wyszedł z korytarza prowadzącego do poliklinicznej części szpitala. Pochwalił się, że dzięki jakimś rewelacyjnym amerykańskim lekarstwom ataki epileptyczne zdarzają mu się nie częściej niż raz na kilka miesięcy. I że pracuje w komitecie Czerwonego Krzyża. Poszliśmy do pobliskiej kawiarni.

– Tak się cieszę, że pani przeżyła – powiedział.
– A ja nie, panie majorze – odparłam. – To niesłuszne, że żyję. Nikomu nie potrafiłam pomóc. Ani pacjentom, ani dzieciom. Ani nawet Zuzi.
– Ja też nikomu nie pomogłem. Myślałem, że chociaż Krausemu pomogę, ale niestety... – westchnął. – Powinienem był rzucić się na tych bydlaków z nożem do rozcinania papierów. Zastrzeliliby mnie, tak jak tę naszą suczkę, i miałbym spokój. Ale to byłoby pójście na łatwiznę.
– Kapitan Krause chyba słusznie postąpił – powiedziałam. – Sama się nieraz zastanawiałam...
– Panno Ewo – przerwał mi – a może przeszlibyśmy się nad morze?
– Nie! – zaprotestowałam. – Tylko nie nad morze!

W Lubece co prawda nie jest łatwo uniknąć widoku morza, ale mnie się to udawało.
– Powinna się pani z nim pogodzić – powiedział stanowczo.

Staliśmy na nadbrzeżu. Łzy płynęły mi po twarzy.
– Tam jest... mój pierścionek... Zgubił się... – szepnęłam i zawstydziłam się, że mówię od rzeczy.
– Ten pierścionek z bursztynem? – spytał major Maibach nie okazując najmniejszego zdziwienia.

Skinęłam głową.
– Wrócił do domu. Trzeba wybaczyć, panno Ewo. Morzu. I sobie.
– Nie potrafię – rozszlochałam się na dobre. – Nie potrafię, nie potrafię...

Major ujął moją rękę w obie dłonie.
– Panno Ewo – powiedział – a może moglibyśmy spróbować pomóc sobie nawzajem? Wtedy każde z nas będzie miało świadomość, że pomogło przynajmniej jednej osobie.

Popatrzyłam mu w oczy. Były stalowoszare jak woda Bałtyku.
– Jak pan ma na imię, panie majorze? – spytałam. – Wszyscy zawsze zwracali się do pana po nazwisku...
– Albert – powiedział. – Mam na imię Albert.

Uśmiechnęłam się przez łzy.
– Albert... – powtórzyłam. – Zdaje mi się, że coś znalazłam...

wtorek, 18 września 2012

Zagubiony pierścionek - kontynuacja


– Przysłano mi to dzisiaj z okręgowego wydziału zdrowia – zaczął, wskazując na stos druków. Kilka z nich puścił w obieg wokół stołu. – Z poleceniem, żeby je wypełnić i przesłać do Berlina. To ma dotyczyć wszystkich pacjentów. Co państwo na to?
– Czemu to ma służyć? – spytał zastępca dyrektora, doktor Handtke.
– Historia choroby, rokowania, to w porządku – wszedł mu w słowo doktor Arnold. – Jeżeli chodzi o jakiś projekt naukowy, to można udostępnić. Ale przecież nie w połączeniu z danymi osobowymi pacjentów i adresami najbliższych krewnych!
– Zatem mamy taki sam pogląd na tę sprawę. Przez całe przedpołudnie usiłowałem się dowiedzieć, o co chodzi. Nie będę państwa nudził wszystkimi szczegółami. Summa summarum, sprzeczne informacje! Jakiś urzędniczyna mi mówi, że to właśnie, jak kolega Arnold zasugerował, projekt naukowy. Odpowiedziałem, że w takim razie mogę podać relewantne informacje, ale bez danych osobowych, wpiszę tylko wiek i płeć pacjentów. Ten mi na to, że mam wypełnić zgodnie z instrukcją. „Pan ma instrukcje, a ja mam zasady etyczne!” – wrzasnąłem, bo mnie dureń zdenerwował. Poprosiłem o połączenie z kierownikiem wydziału. Ten powiada, że nic nie wie, że dyrektywa z Berlina, że kazali te druki przesłać do wszystkich placówek leczniczych i opiekuńczych. On to nigdy nic nie wie i trzęsie portkami przed władzą, jaka by nie była. Tyle, że podał mi bezpośredni numer do tego nowego wydziału w Berlinie i powiedział, że kieruje nim profesor Nitsche.
– Aaa – odezwał się doktor Handtke.
–  Nitsche to wielka sława, kompetentny fachowiec, chociaż ja się ze wszystkimi jego poglądami nie zgadzam –  kontynuował doktor Mannheimer. – Zamówiłem międzymiastową do Berlina. Profesor oczywiście na konferencji rządowej, znów tylko z jakimś urzędniczyną przyszło mi gadać. Ten mówi, że mnie źle poinformowono, że nie chodzi o projekt naukowy, tylko o kwestie logistyczne, o odciążenie pewnych placówek medycznych na potrzeby wojska. I że w związku z tym część pacjentów musi być przeniesiona do innych zakładów, i dlatego potrzebne są dane osobowe i adresy krewnych. I żeby jak najszybciej przesłać wypełnione druki, listem poleconym, a oni nam wyślą informację o terminie transportów pacjentów i listy nazwisk do poszczególnych transportów. „Proszę natychmiast zastosować się do otrzymanych instrukcji i przesłać papiery, Herr Doktor!”, mówi! To już mnie szlag jasny trafił. „A skąd ja mogę mieć pewność, kto mi podaje prawdziwe informacje – pan czy pana kolega z Królewca?!”, pytam. „Papiery to ja panu mogę przesłać, ale na razie toaletowe, i to używane. Niczego poza tym ode mnie nie dostaniecie, dopóki nie otrzymam pisemnego oświadczenia o celu rozsyłania tych druków i o tym, kto do danych o pacjentach będzie miał dostęp. I to oświadczenie ma być podpisane własnoręcznie przez profesora Nitsche! A jeżeli rzeczywiście chodzi o czasowe przemieszczenie pacjentów, to żądam dokładnych informacji o tym, do jakich zakładów którzy pacjenci mają trafić, żebym mógł sprawdzić, w jakich warunkach się znajdą i jakie są kompetencje tamtejszych lekarzy. Moi pacjenci to nie są worki z mąką, żebym miał ich na ślepo wydawać za pokwitowaniem”. No i rzuciłem słuchawką. Zobaczymy, co z tego wyniknie, ale uważałem za swój obowiązek poinformowanie państwa o sytuacji.
– W całej rozciągłości zgadzam się z panem dyrektorem – powiedział doktor Arnold. Siostra przełożona skinęła głową, ja też.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale czy pan dyrektor nie zareagował zbyt emocjonalnie? – odezwał się doktor Handtke. – Jeżeli te druki przysłano z inicjatywy profesora Nitsche, to przecież można mieć do tego projektu zaufanie, Nitsche to międzynarodowy autorytet...
– Przecież pan dyrektor nie podważa autorytetu profesora Nitsche – odważyłam się odezwać. – Chodzi o tę dezinformację! Jeżeli otrzymamy list od profesora wyjaśniający cel tych ankiet, to będzie podstawa do dalszej dyskusji...
Zza drzwi rozległo się nagle frenetyczne szczekanie Zuzi.
– Cholera jasna z tym psem! – zaklął dyrektor.
Wśród rozwścieczonego szczekania zabrzmiało pukanie do drzwi. Dyrektor Mannheimer skinął głową.
Doktor Arnold siedział najbliżej drzwi, więc je otworzył i zamarł w zdumieniu.
Na progu stało dwóch mężczyzn w skórzanych płaszczach.
– Do dyrektora – powiedział jeden z nich. – Rozmowa na osobności.
Uchylił klapy płaszcza, a jego towarzysz kopnął rozszczekaną Zuzię.
***
Jeden z tych dwóch typów – nie wiem, który – wszedł mniej więcej po kwadransie do dyżurki.
– Pan dyrektor niedobrze się poczuł – powiedział. – Chyba nitrogliceryna będzie potrzebna.
***
Atak serca na szczęście nie był szczególnie poważny, tak przynajmniej twierdzili obaj młodsi lekarze.
– Dziwne, że to ten tajniak po nas przyszedł, a Zuzia nie przybiegła, kiedy pan dyrektor zasłabł – powiedziała siostra przełożona, kiedy doktor Mannheimer był już poza bezpośrednim niebezpieczeństwem.
– Przestraszyła się, bo ją ten brutal kopnął – stwierdziłam. Wyjrzałam przez okno.
Zuzia leżała na ścieżce. Kosmatą białą główkę z czarnym uchem otaczała ciemna kałuża. Obok klęczał pan Meyer. Pochylił się, ucałował pyszczek psa i upadł w drgawkach na żwir.
***
– Weź się w garść, Hans – przerwał panującą w salonie ponurą ciszę major Maibach. – Zygmunt niedługo do ciebie napisze.
Kapitan Krause odpowiedział dwoma brzęknięciami dzwonka.
– Nie bądź takim pesymistą – pocieszał go major. – Przecież wiesz, średni czas trwania takiej wojny to cztery-pięć lat. Rok już zaliczyliśmy. Uzbrój się w cierpliwość, trzy-cztery lata w najgorszym razie trzeba przeczekać, potem wszystko wróci do normy. Znów będziemy razem i będziecie z Zygmuntem  grać na pianinie, a nam wszystkim na nerwach.
Kapitan Krause ponownie zaprzeczył. Bardzo gwałtownie.
– Panie kapitanie, panu chodzi o to, że pan Zygmunt nie będzie pisał, bo wie, że wtedy te listy ktoś by panu musiał czytać? A to by było niedyskretne i niemiłe, prawda? – spróbowałam załagodzić sytuację. Kapitan Krause nie odpowiedział.
– Już późno – dodałam. ­– Może pójdziemy spać? Może panom dać coś na sen?
Kapitan zaprotestował.
– Chcesz pobyć sam, Hans? To cię zostawimy w spokoju, ale w razie czego zadzwoń – major chyba lepiej ode mnie rozumiał męską psychikę, bo kapitan zgodził się z wyraźną wdzięcznością. Oboje z majorem wyszliśmy z salonu.
– Przejdziemy się trochę, panno Ewo? – spytał major. On nigdy nie mówił do mnie „siostro”. Na kobiecej psychice też się znał...
Szliśmy powoli przez opustoszały park. Prawie wszystkie okna pałacu były ciemne. Światło widać było tylko w oknie salonu. W zakładzie pozostawiano tylko majora Maibacha, kapitana Krause i jeszcze trzech innych weteranów wojennych.
– Pocieszył mnie pan tym, co pan powiedział, panie majorze – przerwałam ciszę. – Trzy lata, może tylko dwa... i wszystko będzie tak, jak kiedyś. Rząd też na pewno się zmieni, tak jak po tamtej wojnie. Trzeba uzbroić się w cierpliwość, tak, jak pan mówił.
– Wie pani – odezwał się major po długiej pauzie – ja nie lubię kłamać, w ogóle nie znoszę kłamstw. Zna pani to powiedzenie. „Saper myli się tylko raz?” Wśród moich podwładnych krążyła taka trawestacja: ”Majora Maibacha próbuje się okłamać tylko raz”.
 – Dziś mimo wszystko próbowałem okłamać Hansa – mówił dalej. – I tak mi nie uwierzył. Pani też jest za inteligentna, żeby w dalszym ciągu chować głowę w piasek. Niech mi pani nie próbuje mówić, że niczego pani nie zrozumiała, kiedy Mannheimer przeszedł na rentę, a nam na jego miejsce przysłali tego..., przepraszam za wyrażenie, ale jest adekwatne, tego sukinsyna z berlińskiej centrali. Nie neurologa, nie neurochirurga, tylko szczeniaka bez doktoratu, za to z odznaką partyjną. Pani może się zastanawia, skąd ja wiem, że on nie ma doktoratu? Niech pani lepiej zaufa byłemu oficerowi wywiadu. A teraz pani się dziwi, że oficer wywiadu nie znosi kłamstw? To tylko pozorna sprzeczność.
– Przecież tu ma być szpital wojskowy, ogólny, więc neurolog jako dyrektor nie jest konieczny – zaczęłam. Tak bardzo chciałam wierzyć, że wszystko jednak jest w porządku...
– Aha... Ale czemu nowy pan „dyrektor” – głos majora aż ociekał sarkazmem – nie skorzystał z pomocy naszych neurologów przy wypełnianiu tych ankiet? Dlaczego nie słuchał Handtkego i Arnolda, kiedy mu tłumaczyli, że, na przykład, Felka nie należy nigdzie przewozić, bo przecież wpada w panikę, kiedy mu położyć kartofle po lewej stronie talerza, a nie po prawej, a jak zobaczy nową twarz, choćby nową sprzątaczkę, to przez pół godziny kręci się w kółko? Ja, panno Ewo, dowiedziałem się o przebiegu tej narady od Arnolda i poszedłem do tego szczeniaka „dyrektora”. Proponowałem, żeby to mnie przewieźli do innego zakładu zamiast Felka, skoro chodzi tylko o liczbę łóżek. Guzik wskórałem! To wyraźny znak, że ta cała historia jest bardzo mocno podejrzana. Ech... sama pani do mnie dziś powiedziała, że to był „sądny dzień”!  Ale co można było zrobić? Zorganizować bunt paralityków?!
Major miał słuszność. To był sądny dzień. Nowy dyrektor kazał wszystkim przeznaczonym do transportu pacjentom podać środki uspokajające, ale zaordynował je rzeczywiście bez ładu i składu, więc w kilku przypadkach pozwoliłyśmy sobie z siostrą przełożoną na niesubordynację. Pacjenci jednak spokojnie szli do autobusu o oknach zamalowanych białą farbą. Tych najciężej chorych pielęgniarze wnieśli na noszach. Foteli na kółkach nie pozwolono nam zapakować; odpowiedzialni za transport pielęgniarze twierdzili, że brak na nie miejsca i że zakład docelowy jest wystarczająco dobrze wyposażony.
I niby to wszystko odbywało się w sposób niedramatyczny, ale nagle mała Iza, uosobienie łagodności, wyrwała się pielęgniarzom, rzuciła się pod nogi mnie i pani Auerstein.
Nazwiska pani Auerstein nie było na liście. Miał po nią przyjechać mąż, chociaż od lat jej nie odwiedzał. On był jedyną osobą, która zareagowała na list. Bo po nocach, w tajemnicy przed dyrektorem, pisałyśmy z siostrą przełożoną listy do krewnych pacjentów; wyrażałyśmy wątpliwość, czy znajdą właściwą opiekę w zakładach, do których mają być przeniesieni, prosiłyśmy o kontakt... Nikt poza mężem pani Auerstein się nie zgłosił, nawet matka małej Izy...
Hier bleiben!!! Hier, bei Frau Alicja bleiben! Bei Schwesta! Bei Schwestewa!!! [1]– ryczała Iza.
Schwestewa!!! Schwestewa!!! – Kristianek najwyraźniej się obudził i zaczął powodować chaos w autobusie z zamalowanymi szybami.
Pielęgniarze zaaplikowali Kristiankowi i Izie dodatkowe uspokajające zastrzyki.
Silnik autobusu ponuro zawarczał. Zamalowane szyby sprawiły, że nie można było nawet pomachać pacjentom na pożegnanie – tym, którzy nie spali...
Warkot silnika zagłuszyła nagle kaskada dźwięków pianina. Trudno to było nazwać melodią. Wzdrygnęłam się i zajrzałam przez okno do salonu. Kapitan Krause rozpaczliwie tłukł w klawisze swoją zdrową ręką. Dźwięki, które wydobywał z instrumentu, coraz bardziej mroziły mi krew w żyłach...
***
Kapitan Krause spał w fotelu, kiedy po powrocie z przechadzki zajrzeliśmy z majorem Maibachem do salonu. Tak mi się w pierwszej chwili wydawało. Dopiero po chwili zauważyłam, że jego koszula była przesiąknięta krwią. W gardle tkwił nóż do rozcinania papieru.
Tego wieczoru sama zaaplikowałam sobie zastrzyk morfiny.


[1] Tu zostać!!! Tu, u pani Alicji zostać! U siostry! U siostry Ewy!!! (niem. z błędami gramatycznymi i błędami wymowy).

niedziela, 16 września 2012

Zagubiony pierścionek, kontynuacja rekonstrukcji


Kontynuuję rekonstrukcję; proszę, aby czytelnicy, którzy już ten tekst znają, zignorowali odcinki z tagiem " rekonstrukcja".

***
Następnego ranka pani Alicja siedziała przy stole elity pacjentów, a major nalewał jej kawę. Uznałam ten fakt za mój największy sukces zawodowy. Do tej pory nie zmieniłam zdania, chociaż tak wiele się zmieniło.
Przez dłuższy czas istotne zmiany dotyczyły tylko świata poza murami naszego parku. Nie uczestniczyłam w tych zmianach. Przy rozstaniu z Henrykiem dumnie zadeklarowałam zamiar przeciwstawiania się podłościom, ale teraz nie miałam pojęcia, jak miałabym się za to zabrać. Przecież nie wstąpię do tajnej organizacji komunistycznej, myślałam. Zajmowałam się zatem pacjentami, tłumacząc sobie, że przecież ktoś to musi robić, bez względu na wojnę i politykę.

W naszym światku przynajmniej nie było żadnych poważnych dylematów moralnych, a zmiany były niewielkie i dość przewidywalne. Paru starszych pacjentów odeszło do wieczności, doktor Silber wyemigrował do Palestyny, w drodze kolejnego wyjątku przyjęliśmy pod nasz dach małą Izę z zespołem Downa. Aha, i pojawiła się Zuzia.

Zuzię zaadoptował i ochrzcił elitarny pan Meyer. Doktor Mannheimer najpierw protestował, powołując się na względy higieny, ale musiał ustąpić pod zgodnym naciskiem wszystkich zdolnych do perswazji werbalnej pacjentów.

Zuzia wyglądała na mieszankę szpica i owczarka nizinnego. Miała śnieżnobiałe, puszyste futerko (co okazało się po jej wykąpaniu) i, dla kontrastu, czarną łatkę na jednym uchu. Pan Meyer twierdził, że jest nieprzeciętnie utalentowana. Rzeczywiście, szybko nauczyła się aportować i nawet rozróżniała sporo słów.

– Podaj panu gazetę, Zuzia! – komenderował z dumą pan Meyer, a Zuzia z taką samą dumą podawała panu Wilhelmowi Financial Times.

Któregoś dnia, kiedy w dyżurce przygotowywałam popołudniowe lekarstwa, wpadł do niej pędem pan Meyer z Zuzią na smyczy. Zuzia szarpnęła mnie za brzeg fartucha.
– Bardzo dobrze, Zuzia, mądry piesek! – pochwalił ją pan Meyer.
– Proszę pana, tu z psem nie wolno wchodzić – zaprotestowałam.
– Maibach ma atak – powiadomił pan Meyer. – Ale niech się siostra nie przejmuje, wsadziłem mu patyk między zęby, nic mu nie będzie. Jest na trawniku pod lipą. Niech do niego siostra szybko pobiegnie, z psem, beze mnie! I niech mu siostra koniecznie da parówkę, o, tutaj! – wcisnął mi w rękę małe zawiniątko. – Psu, nie Maibachowi – dodał na widok mojej zaszokowanej miny.

Taka sama procedura powtórzyła się kilka dni później, z tym, że atak epileptyczny miał pan Meyer, a z Zuzią i z parówką przybiegł do mnie major Maibach. Sens owych działań stał się jasny następnego dnia, kiedy Zuzia odnalazła mnie z własnej inicjatywy i szarpiąc mnie za fartuch zaprowadziła do pana Schmidta, który też cierpiał na padaczkę, ale nie potrafił przewidzieć, kiedy nadejdzie atak. Dzięki Zuzi pan Schmidt uniknął rozbicia głowy o obmurowanie fontanny. Zuzia bardzo była z siebie dumna, chociaż tym razem nawet nie dostała parówki. Wystarczyło jej poczucie spełnionego obowiązku.

Swoje obowiązki Zuzia brała bardzo poważnie. Codziennie przy śniadaniu robiła obchód „swoich pacjentów”. Wyglądało na to, że potrafi wyczuć zbliżający się atak epilepsji na kilka godzin przed faktem, bo gdy nie było niebezpieczeństwa, wracała do pana Meyera i domagała się zabawy piłeczką. Natomiast kiedy postawiła diagnozę o zagrożeniu, nie opuszczała swojego pacjenta i sprowadzała pomoc na kilka minut przed atakiem. Nigdy się nie pomyliła. Negatywną stroną jej działalności było to, że jej figura wskutek ogólnego podziwu i sympatii coraz bardziej przypominała parówkę, ale tym się Zuzia nie przejmowała.

Któregoś wiosennego dnia Zuzia po porannym obchodzie, podczas którego najwyraźniej stan pacjentów jej nie zaniepokoił, wmaszerowała do jadalni personelu i z westchnieniem ułożyła się przy nogach doktora Mannheimera. Kiedy wstał, podreptała za nim do gabinetu.

– Czy pan doktor na pewno dobrze się dziś czuje? – zapytała nieśmiało siostra przełożona.
– Epilepsji na razie nie mam – burknął doktor. – Ten pies ma chyba początki sklerozy przez to przekarmienie. Tłusty jest jak tuczone prosię. Już cię tu nie ma, idź pobiegać! – zawołał i zabrał się za przeglądanie porannej poczty.

Zuzia posłusznie opuściła gabinet, ale do ogrodu nie poszła. Ułożyła się przy drzwiach.
Jak zwykle Zuzia miała rację. Trzy godziny później doktor Mannheimer wezwał na naradę wszystkich lekarzy, siostrę przełożoną i mnie.

sobota, 15 września 2012

Zagubiony pierścionek, rekonstrukcja na prośbę czytelników

Przy odbudowywaniu tawerny zagubiły się pewne odcinki - niech więc pewni dawni czytelnicy wybaczą, że się powtarzam... Ale inni dawni czytelnicy prosili mnie o powtórzenie historii Ewy. Zatem, w imię kompromisu, powtarzam. Ewa zerwała zaręczyny i zdecydowała się pracować jako pielęgniarka w zakładzie neurologicznym...


***
Zapoznaję się z moją nową rodziną. Sanatorium to skomplikowany światek. Hierarchia istnieje tu nie tylko między personelem.

Elitę wśród pacjentów stanowią epileptycy, ponieważ przez większość czasu funkcjonują zupełnie normalnie. Crème de la crème to ci, którzy potrafią przeczuć nadchodzący atak i wezwać kogoś z personelu, a potem ułożyć się w bezpiecznym miejscu. Jest ich trzech: tęgi pan Meyer, eteryczny Zygmuś Wenzel, który bardzo pięknie gra na pianinie, i major Maibach. Ten ostatni otoczony jest szczególnym szacunkiem, ponieważ jego epilepsja jest skutkiem wojennego urazu czaszki, a także dlatego, że mimo młodego wieku osiągnął tak wysoką wojskową rangę.

Kolejny szczebel hierarchii to ci spośród pacjentów, którzy nie cierpią na afazję i mogą poruszać przynajmniej jedną ręką. Potem hierarchia kształtuje się w zależności od stopnia trudności w porozumiewaniu się z otoczeniem. Wyjątek od tej reguły stanowi kapitan Krause. Mowę utracił całkowicie; poruszać może lewą ręką, i to całkiem dobrze, ale nie może kontaktować się z otoczeniem pisząc czy wskazując na litery. Utracił zdolność rozpoznawania liter. Porozumiewa się najczęściej za pomocą dzwonka rowerowego, przykręconego do poręczy fotela: jedno brzęknięcie na tak, dwa na nie, trzy oznaczają „nie wiem”. Ale kapitan Krause należy do elity, bo jest, po pierwsze, bardzo przystojny, po drugie, jest inwalidą wojennym, a po trzecie, niemal nieustannie towarzyszy mu muzykalny Zygmuś Wenzel. Opracowali system porozumiewania się za pomocą klawiszy pianina i prowadzą w ten sposób długie rozmowy. Robią to jednak głównie wtedy, kiedy innych pacjentów nie ma w salonie, bo niektórych te ich muzyczne dialogi strasznie denerwują.

Bardzo nisko w hierarchii znajduje się autystyczny Feluś Drews, mimo swojej fenomenalnej pamięci, oraz cierpiąca na afazję Wernickego pani Auerstein. Z nią naprawdę bardzo, bardzo trudno się porozumieć, a jej surrealistyczne monologi wielu pacjentów drażnią jeszcze bardziej niż rozmowy Zygmunta z kapitanem Krause. A szary koniec hierarchii – chociaż jednocześnie w pewnym sensie maskotka całego sanatorium – to trzynastoletni Kristianek Piefke, dotknięty zespołem Downa. Właściwie nie przyjmujemy pacjentów z niedorozwojem, ale zmarły ojciec Kristianka był krewnym siostry przełożonej, więc zrobiono wyjątek.
Kristianek właśnie śpiesznie szedł po ścieżce w moim kierunku kołyszącym się krokiem i wymachując do taktu ramionami, co wskazywało na spore zaaferowanie. Siedziałam na ławce, dotrzymując towarzystwa pani Auerstein. Przerwała niemożliwy do pojęcia monolog, wyjęła z torebki kłębek białego kordonka i rozpoczętą szydełkową robótkę. Jej zainteresowanie ręcznymi robótkami to było prawdziwe błogosławieństwo, bo kiedy się nimi zajmowała, to niewiele mówiła.
– Widziwiasz, kochanieńka, że szerokość śledzia się kalkuluje – stwierdziła pani Auerstein, wygładzając zaczątek koronkowej serwetki. – Jak kiedy za skośny, to pac! I żołędzie powiędną.
Rozumiałam, że ta wypowiedź miała coś wspólnego z rozmiarami szydełka oraz grubością kordonka, ale szyfr stosowany przez panią Auerstein był niełatwy do złamania. Słowa zamieniała na zasadzie odległych asocjacji, a na dodatek rzadko używała tego samego wyrazu na określenie tej samej rzeczy.

Rozważania przerwał mi Kristianek.

– Siostewa, chodź! – zawołał i pociągnął mnie za rękę, – Pan Willi zły! Bardzo krzyczy!
Nie bardzo mi się uśmiechało pozostawienie pani Auerstein samej, ale na szczęście napatoczył się major Maibach.

– Panie majorze, niech pan będzie tak uprzejmy i posiedzi chwilkę z panią Alicją – poprosiłam.
Major rzucił mi spojrzenie, które trudno było określić innym słowem niż „mordercze”.

– Pani Alicja nie jest teraz w nastroju do rozmowy, prawda? Ale mimo wszystko niemiło siedzieć samej tak daleko od domu – rzuciłam i ruszyłam w ślad za Kristiankiem.

Pan Wilhelm, były dyrektor banku, cierpiał na chorobę Parkinsona. Nie był jeszcze w bardzo zaawansowanym stadium, ale teraz ręce i kark trzęsły mu się bardziej intensywnie niż zwykle. Na trawie obok wózka leżał egzemplarz Financial Times. Podniosłam go i położyłam na stoliku.

– Na... nareszcie ktoś, z kim się można dogadać! Ci ppp... ppp... pederaści mnie do zaburzeń nerwowych doprowadzą! – wybuchnął pan Wilhelm.

Przygryzłam wargę, bo uśmiech nie byłby wskazany.

– Że od godziny tkwią we dwóch w salonie, to niech im będzie! – kontynuował z oburzeniem pan Wilhelm. – Ale okno to mogliby zamknąć! Ja już tych ppp...paskudztw słuchać nie mogę!

Z okna salonu rzeczywiście dobiegały urywane dźwięki pianina. Mnie się nawet podobały. Tak mogłyby brzmieć kubistyczne obrazy przetłumaczone na muzykę. No, ale trzeba było zadbać o kompromis. Pobiegłam przekonać pana kapitana i pana Zygmunta o potrzebie przymknięcia okna. Podsunęłam im pomysł porozumiewania się klawiaturą narysowaną na papierze czy kartonie w chwilach, kiedy ich akustyczne rozmowy przeszkadzają innym pacjentom.

– Patrz, Hans, kobieta, a coś takiego wymyśliła – skomentował Zygmunt. Dobrze wiedział, że się nie obrażę.
Podwieczorek. Pani Alicja wkroczyła do jadalni trzymając pod rękę majora Maibacha. Jeżeli jego spojrzenie przedtem mnie nie zabiło, to teraz powinno. Ale pan major był dżentelmenem. Uprzejmie odsunął od stołu krzesło i pomógł usiąść swojej towarzyszce. Potem poprosił o wybaczenie, stwierdził, że musi się na chwilę oddalić. To był dla mnie jasny sygnał. Złapałam majora pod rękę i z pośpiechem zaprowadziłam go do salonu.

– Tu, panie majorze, proszę się położyć – powiedziałam, szukając w kieszeniach fartucha szpatułki, którą należało mu włożyć między szczęki. Zygmunt zerwał się od pianina i chwycił poduszkę z szezlonga.

– A dajcie mi spokój! Nie zbiera mi się na atak! – major usiadł na szezlongu. – Tylko coś musiałem zrobić, żeby się od tej wariatki uwolnić! „Makrele na obcasach to i owszem, ale żołędzie pod beszamelem uwiędną”!

Z fotela kapitana Krause dobiegł odgłos, który, jak dobrze wiedziałam, oznaczał wybuch śmiechu. Zygmuś Wenzel chichotał zupełnie jawnie.

– Marinetti wysiada, Tzara też nie ma szans! – stwierdził. – Powinniśmy tu wydawać futurystyczne jednodniówki. Pani Auerstein się marnuje. Jako poetka zrobiłaby furorę.

– To nieładnie z panów strony wyśmiewać się z dolegliwości innych pacjentów – zauważyłam.

– E, siostro Ewo, niech pani nie będzie taka zasadnicza – Zygmunt potrząsnął swoją naprawdę zachwycającą jasną czpupryną. – Przecież nie z pani Auerstein się śmiejemy, tylko z tych zbitek słownych.
– Pani Auerstein jest pod wieloma względami w trudniejszej sytuacji niż panowie z afazją ekspresyjną! – zaczęłam się trochę złościć. – Intelektu pana kapitana nikt nie poddaje w wątpliwość, wszyscy starają się zadawać pytania w taki sposób, żeby pan kapitan na nie mógł odpowiedzieć dzwonkiem, w trudniejszych sytuacjach większość towarzystwa czeka uprzejmie na to, żeby pan Zygmunt przetłumaczył, co pan kapitan mówi, kiedy panowie rozmawiają przy pianinie... a do pani Alicji nikt nie ma cierpliwości!  Ona mówi o rybach, kiedy ma na myśli coś, co ma srebrzysty kolor... a na kwiaty mówi „żołędzie”...

– Jakież subtelne skojarzenie... – zauważył major.

Kapitan Krause znów na swój sposób parsknął śmiechem, a jego przyjaciel aż się rozkaszlał.

– Siostro Ewo, niech nam pani wybaczy – odezwał się Zygmunt, kiedy trochę się uspokoił. – Przecież my się często śmiejemy i z samych siebie, i z siebie nawzajem. Jeżeli nie będzie nam wolno trochę się pośmiać, to – tu Zygmunt doskonale udał oburzony ton dyrektora Wilhelma – ppp... pp... ppprzecież pppopadniemy w zaaa...burzenia nerwowe!

Teraz już i ja parsknęłam śmiechem i przyłączyłam się do rozchichotanej trójki. To było nieprofesjonalne, tak zawodowa pielęgniarka nie powinna się zachowywać... ale czy naprawdę wszystko na świecie musi być oszlifowane?

Poltergeist w demonicznym mieście

Informacja dla czytelników spoza kraju: odcinek dotyczy tematu "ul. Stolarska 2 w Poznaniu" - ostatnio dość głośnego w mediach.

***

Bywalcy tawerny zdecydowali się skorzystać z ostatnich dni kalendarzowego lata i spożyć drugie śniadanie na wzgórku pod dębami.

Po obfitym posiłku poświęcono się ulubionym hobby albo błogiemu lenistwu, co zresztą na jedno wychodziło.

Richard układał kolaż z surojadek i przywiędłych dębowych liści (zdaje się, że miał z tej kompozycji powstać portret damy jego serca). Aslak wesoło żonglował żołędziami. Komtur Ulf robił sobie na drutach nową kolczugę ze srebrnej przędzy, delikatnej i lśniącej jak nitki babiego lata, a Ian zawzięcie czyścił, oliwił, składał i rozkładał łuki i kusze. Zbliżały się bowiem coroczne zawody w strzelaniu do meteorów.

– Tę śrubę trzeba wymienić... A tu jakby jakieś pęknięcie się szykowało; panie Stasiu, nie ma pan kleju stolarskiego? – odezwał się zatroskanym tonem Ian.

– Aaa – hrabia Filip ocknął się z drzemki – Stolarska? Śruba? Przyszło coś nowego z ZUS-u?
– Skąd??? – zabrzmiało chórem.

– Z Zaświatowego Urzędu Straszenia – wyjaśnił hrabia. – To nowy organ doradczy przy naszym MSZ-cie. Ostatnio dyskutowaliśmy sprawę domu przy ulicy Stolarskiej w mieście P. , ponieważ doszło do nas, że w nim straszy bez upoważnienia. I wbrew przepisom estetyki demonicznej.  Tam, wyobraźcie sobie, śruby chmarami odkręcają się od framug i wkręcają się w pokrywki garnków albo i w krany, a po podłogach wiją się nakrętki blade.

– Chyba „krętki”? – zauważył Edzio.

– A może i tak, nie chodzi o szczegóły. Rzecz w tym, że mieszkańcy się zabarykadowali, wychodzić nie chcą, wchodzić nikomu nie dają... Namalowali białą farbą krąg wokół domu, żeby te krętki nie wchodziły...

– Ignoranci. Jak nie mają kredy święconej, to tak mogą malować do... – Aslak sam sobie zatkał usta, żeby nie wymówić brzydkiego słowa. – A skoro nikogo nie wpuszczają, to myślą, że im się te krętki tak same z siebie odkręcą?

– Niektóre kobiety myślały, że odkręcą – kontynuował hrabia Filip. – I zaczęły w tym celu robić na drutach, sami popatrzcie.

– W Rotherrrburrgu pewnym babom udawało się chwytać demony w czerrrwoną włóczkę, ale tylko bardzo doświadczonym, i to rzadko – zauważył komtur, przeliczając oczka kolczugi.

– Robiły baby na drutach, przejechał tramwaj i spadły – zachichotał cynicznie biskup Roland.
– Rolek, to stary dowcip...

– To nie znaczy, że nieprawdziwy. A ja wiem, kto za tą całą sprawą stoi – wygłosił Richard. – Barykadowanie się w domu, absurdalne sytuacje przy próbach wyjścia...

BEETLEJUICE!!! – zgodzili się biskup i komtur.