piątek, 24 lutego 2012

Odcinek 92: Koniec karnawału



Bo to życie to bal jest nad bale!
Niech żyje bal,
Drugi raz nie zaproszą nas wcale...

podśpiewywał wesolutko Richard, ale jego entuzjazm nie znalazł oddźwięku w tawernie.

– Zamknij się, Richie, Wielki Post jest – rzucił ponuro święty Edgar. – A tego balu na Polach Elizejskich to mi nie przypominaj. ”Drugi raz nie zaproszą nas wcale”, to pewne.

– Ale ten Petroniusz to fantazję ma... – zauważył nieśmiało Aslak. – Edziu, za co??? – pisnął mniej nieśmiało, ale trochę żałośnie.

– Co wy tacy minorowi jesteście?! – Richard wykonał piruet godny Jewgienija Pluszczenko.
Przecież fajno jest! Pan Kamilek będzie skakał w Norwegii, z wielkiej skoczni, pani Asia się ucieszy! A w Szwecji nowa księżniczka się urodziła!

Dzień warty dnia,
A to życie zachodu jest warte...

– Ty o zachodzie nie gadaj,  lepiej na wschód popatrz – mruknął hrabia Filip i poprosił pana Staszka o sok pomidorowy. Komtur Ulf poszedł za jego przykładem.

Odezwij się! Bo strzelę przeciw twej naturze... – zaczął Edzio de Saint-Pierre.

– Edziu kochany, przecież Apokalipsa w tym roku i tak musi być – stwierdził święty Edgar.

sobota, 18 lutego 2012

Odcinek 91: Karnawał, ksiądz i telewizor



– Słuchajcie, dosyć tego smucenia! – odezwał się hrabia Filip. – Ostatnia sobota karnawału! Jak z tym balem na Polach Elizejskich, Larry?
– Bal znowu przełożony na późniejszy termin. Bo dziś jest demonstracja.
– To ta sprawa jeszcze nie załatwiona? – zdziwił się Ian.
– To inna demonstracja. O tego księdza chodzi, pamiętacie, tego od Apokalipsy i meteorów.
– Aha, tego, co na bestii jeździ? To on się sam wystarczająco nie demonstruje?
– Właśnie. Dlatego tamten, ten ważny, nie chce go do telewizji wpuścić, bo uważa, że ksiądz dość się nademonstrował.
– Tak w zasadzie, to po co ksiądz w telewizji? Przecież do kościoła można pójść i księdza zobaczyć, jak kto lubi.
– Ale zimno teraz w Europie jak licho. Wygodniej telewizor włączyć, niż w kościele marznąć.
– To ja nie rozumiem. Przecież na ulicy zimniej niż w kościele, a oni demonstrują, zamiast przed telewizorem posiedzieć.
– Bo w telewizorze księdza nie ma. Podobałoby ci się w tawernie, gdyby ksiądz Edgar nigdy tu nie przychodził?
– Jakby Edgar był tylko w telewizorze, to wcale by mi się nie podobało. Czemu oni z tym księdzem nie pójdą do jakiejś tawerny? Albo na bal?
– Tobie tylko bale w głowie!
– Panowie się uspokoją – poradził pan Staszek, podając barszczyk z kołdunami. – Z tą sprawą jest inaczej, niż wszyscy myślą. Tak naprawdę to ten ważny z księdzem sztamę trzyma.
– Co też pan mówi, panie Stasiu? – zainteresował się hrabia Filip.
– Na zdrowy rozum to jest tak – wyjaśnił właściciel tawerny. – Wszyscy wiedzą, że telewizja kłamie. Ten ważny celowo szumu narobił, że księdza do telewizji nie wpuści, i dobrze wiedział, że będą demonstracje. Jak przy tych aktach, czy jak to się nazywało. Potem zrobi taki sam numer, że niby społeczeństwa posłuchał, i pozwoli księdzu mówić przez telewizję. To już nie będą mogli powiedzieć, że telewizja kłamie, bo to by znaczyło, że ksiądz też.

– Wyłącz ten telewizorrr, kurropatwa – warknął komtur Ulf do Aslaka.
– Ale ja tylko oglądam jazdę figurową na lodzie, Ulf – usprawiedliwił się Aslak.
– Wyłącz, mówię! Modli się przed figurrą, a diabła ma za skórrą! Już ja ci te figurry z głowy wybiję! – nasrożył się komtur, ale pan Staszek załagodził sytuację, podając Krwawą Mary na koszt firmy.

piątek, 10 lutego 2012

Dom wśród bzów (część V)


– Śmiech śmiechem, ale, Ernest, przecież nie pozwolisz temu staruszkowi sprowadzać tu księdza na egzorcyzmy? – spytała Emma.

– A co to szkodzi pokropić dom wodą święconą? U katolików robi się to co roku. Może tu rzeczywiście jest jakaś niekorzystna energia, przecież oboje przez dłuższy czas mieliśmy kłopoty ze snem – broniłem się.

– Mieliśmy, przez zmianę otoczenia i sytuacji życiowej – Emma wzruszyła ramionami – ale zaaklimatyzowaliśmy się i przeszły. Ja się na żadne egzorcyzmy nie zgadzam. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby się plotki o tym rozniosły po mieście? Uznaliby cię za wariata, zanim zaczniesz wykłady. Pomylony profesor z nawiedzonego domu. Nie zgadzam się i tyle.

– Na mój gust za dużo się ostatnio dzieje dziwnych rzeczy – stwierdziłem. Sprawę księdza pominąłem milczeniem, jutro się zastanowię. – Najpierw ten Weles, ni stąd, ni zowąd na środku ścieżki... A dzisiaj asfodele, dokładnie w tym samym miejscu, w którym znaleźliśmy głowę bożka, jak jakieś pozdrowienie z zaświatów. To już zupełnie niepojęte.

– Pędy były pewnie przyciśnięte tą kamienną głową – powiedział Joachim. – Kiedy ją zabraliśmy, to się po jakimś czasie wyprostowały i rozkwitły. A ty po prostu skupiłeś uwagę na tym starszym panu i nie zauważyłeś kwiatów. Wracając do tematu, ty na poważnie proponujesz to rozwiązanie z mieszkaniem?

Zaczęliśmy rozmawiać o weselu i przeprowadzce.
***
Józef Wyszkoncki nie zjawił się na cmentarzu o umówionej porze. Odczekałem ponad pół godziny, zbierając nasiona wyki. W końcu wróciłem do domu. Coś mu pewnie pokrzyżowało plany albo ktoś go przekonał – może nawet ksiądz? – że niepotrzebnie wpadł w panikę. Postanowiłem nie myśleć o asfodelach, pogańskich bożkach, duchach i całej reszcie. Zresztą nocne odgłosy ustały, a Emma też nie chodziła nocami po domu i nie niszczyła naszego skromnego zasobu dzieł sztuki.

Kiedy i w piątkowe popołudnie Wyszkoncki nie przyszedł na cmentarz, trochę się zaniepokoiłem. Wybiorę się jutro do Schneidera po nową receptę na krople laurowe i przy okazji zapytam o starego pielęgniarza. Może zachorował?

Nie tylko zachorował, ale i umarł. W nocy po naszym spotkaniu, podczas snu, prawdopodobnie na serce. Więc to chyba dla niego rozkwitły asfodele. Smutno mi się zrobiło.

Postanowiłem, że teraz ja będę dbał o grób bezimiennego przyjaciela Maksymiliana Lefevre.
***
Ślub miał się odbyć w Berlinie. Rodzice uważali, że są za starzy na podróż do Królewca, ale nie mogli sobie wyobrazić nieobecności na zaślubinach jedynej córki. Joachim i Emma planowali spędzenie miodowego miesiąca w Bawarii, więc Berlin był po drodze.

W nocy przed wyjazdem znów obudził mnie odgłos kroków. Emma szła tym razem w kierunku drzwi wyjściowych. W ręku trzymała jakiś podłużny przedmiot. Odbiło się na nim światło księżyca. Był to ostry kuchenny nóż.

Całą siłą woli stłumiłem krzyk. Nagłe obudzenie lunatyka może przyprawić go o ciężką chorobę, a nawet śmierć. Podążyłem za Emmą. Kidy weszła do kurnika, cel jej nocnej wędrówki stał się dla mnie przewidywalny. Mimo to serce mi zamierało, kiedy patrzyłem na moją kochaną siostrzyczkę składającą pod młodym dębem ofiarę z czarnej kury. Skropiła krwią ptaka pień dębu, a szczątki położyła pod drzewkiem i okryła darnią. Nuciła przy tym bez słów dziwną, monotonną melodię, którą pamiętałem z moich sennych czy niesennych omamów.

Rano Helga lamentowała nad zniknięciem jednej z najlepszych niosek, narzekała na lisy i łasice i przekonywała nas o konieczności trzymania psa podwórzowego. Dałem jej w tej sprawie wolną rękę, czas naglił, nie pora była na rozmowy z kucharką. Przypomniałem Emmie, żeby na wszelki wypadek zabrała ze sobą w podróż krople laurowe. Bliska perspektywa wyjazdu i ślubu rozstroiła jej nerwy, przekonywałem sam siebie i odpędzałem niedobre myśli.

***
Pod koniec maja następnego roku, kiedy bzy były w pełnym rozkwicie, przyszła na świat mała Erna. Imię otrzymała na moją cześć. Byłem ojcem chrzestnym, a matką chrzestną bardzo sympatyczna kuzynka Joachima z Olsztyna.

Jako że radosne wydarzenia z reguły przeplatają się ze smutnymi, ojciec Joachima ciężko zachorował zaraz po powrocie z chrzcin. Wyglądało na to, że nie ma nadziei. Joachim natychmiast po otrzymaniu wiadomości pojechał do Olsztyna, Emma nie mogła wybrać się w podróż krótko po porodzie i z kilkutygodniowym dzieckiem. Na czas nieobecności Joachima przeniosłem się do domu wśród bzów.
Wyjątkowo spokojne dziecko z tej mojej małej imienniczki. Bardzo rzadko płacze, przez większość czasu rozgląda się ze zdziwieniem po świecie oczami o kolorze liliowych bzów. Czasem noszę ją po ogrodzie. Chyba też lubi patrzeć na kwiaty. Bzy już przekwitły, ale zaczynają kwitnąć piwonie, jaśminy i róże. Kuzynka Joachima ma na imie Rose. Ładne i bezpretensjonalne imię. Może miło by było samemu mieć takie małe dziecko jak Erna...

Dziwię się Emmie. Do chrzcin zachowywała się tak, jak moim zdaniem powinna się zachowywać młoda matka oczekiwanego dziecka, chociaż często powierzała małą Heldze – nic dziwnego, była osłabiona po porodzie. Ale odkąd Joachim wyjechał, prawie nie interesuje się Erną. Przestała ją karmić piersią, twierdzi, że straciła pokarm, a nie chce poradzić się ani lekarza, ani położnej. Helga karmi dziecko z butelki. Zupełnie nie wiem, jak się zachować. Z tego wszystkiego poszedłem do kuchni porozmawiać z Helgą. Kobiety, nawet niewykształcone, lepiej się na takich sprawach znają.

– To minie, panie profesorze – powiedziała. – Czasem tak bywa, jak kobieta trochę dłużej pozostaje w panieńskim stanie i dość późno urodzi dziecko. Przyzwyczajona była do swobody, wycieczek, rozrywek, a przy dziecku czuje się uwiązana. Jak Ernusia zacznie raczkować i gaworzyć, to i pani zrobi się weselsza. Z siostrą mojej kuzynki, co dopiero koło trzydziestki wyszła za mąż, też tak przy pierwszym dziecku było, a teraz ma czwórkę maluchów i lepszej matki ze świecą szukać.

Pocieszyła mnie. Wypiłem kawę z Emmą i poszedłem się przebrać. Profesor geologii ma na imię Johannes,  jest katolikiem i w wigilię imienin urządza suto zakrapianą kolację w męskim gronie. Nie wypada nie pójść.

Impreza trwała długo i nie brakowało na niej Ochsenblut ani mocniejszych trunków. Wróciłem do mojego kawalerskiego mieszkanka nad ranem i zasnąłem jak po potrójnej porcji kropli laurowych.
W sen wdarło się jakieś łomotanie. Nakryłem głowę poduszką, ale walenie do drzwi było coraz głośniejsze. Wstałem, zakląłem pod nosem i otworzyłem drzwi. Emma, blada jak śmierć, Kurt i dwóch policjantów.

– Dziecko – wykrzyknęła Emma. – Ernest, dziecko znikło! Nigdzie go nie ma! – rzuciła mi się na szyję i wybuchnęła płaczem.

(Od autorki: Chciałabym przypomnieć, że pisałam to opowiadanie w czerwcu zeszłego roku)

czwartek, 9 lutego 2012

Dom wśród bzów (część IV)


Rano Emma była wesolutka jak skowronek. Na brak obrazka na ścianie salonu nie zwróciła uwagi. Mnie bolała głowa z niewyspania i ze zmartwienia. Może to był przypadkowy epizod lunatyczny, który się nie powtórzy, pocieszałem się w duchu. Ale powtórzył się już następnej nocy. Tym razem ofiarą Emmy padła akwarelka przedstawiająca wiedeńską katedrę świętego Stefana. Uznałem, że trzeba coś przedsięwziąć.

– Emmusiu, zauważyłem, że chodzisz we śnie – wypaliłem przy śniadaniu. – Dwa razy pod rząd ci się to zdarzyło. Mnie to nie przeszkadza, ale myślę, że dobrze by było zasięgnąć rady lekarza, biorąc pod uwagę, że niedługo wyjdziesz za mąż. Stateczna mężatka nie powinna nocami biegać po salonie, tylko zajmować się czymś zupełnie innym.

– Ty huncwocie nieprzyzwoity – Emma trzepnęła mnie serwetką. – Popatrz, pojęcia nie miałam, wydawało mi się, że śpię jak kamień. Znajdź jakiegoś dobrego specjalistę, bo to rzeczywiście głupia przypadłość.

Polecono mi ordynatora kliniki dla nerwowo chorych, doktora Schneidera. Towarzyszyłem Emmie przy wizycie, bo byłem świadkiem jej nocnych spacerów, ona nic nie mogła na ten temat powiedzieć. Ale o rozbijaniu obrazów nie wspomniałem. Schneider zapisał krople laurowe, dodał parę uwag o regularnym trybie życia, ograniczaniu używek i unikaniu ciężkostrawnych potraw przed snem. Standardowa kuracja, ale pomogła.

Za to z moim snem nie było dobrze. Regularnie około trzeciej w nocy budziły mnie dziwne odgłosy. To ciężkie kroki w salonie, to znów tupot bosych pięt na werandzie, jakieś chichoty, urywki piosenki w nieznanym mi języku... Wstawałem, zaglądałem do salonu – pusto – do Emmy – spała spokojnie, potem do ogrodu i na werandę – też pusto i cicho. Po paru takich nocach skorzystałem z kropli laurowych Emmy. Wziąłem większą dawkę niż ona. Pomogło, pierwszy raz od tygodnia spałem normalnie.

Po południu wybrałem się po nasiona wyki, tym razem naprawdę. Wszedłem na cmentarz, bo ostatnim razem zauważyłem pod jego murem parę kępek odmiany zwanej wyką kaszubską.

Przy bezimiennym grobie krzątał się bardzo wysoki, siwy mężczyzna.

– Dzień dobry, panie profesorze – pozdrowił mnie. – Jak zdrowie szanownej siostry?
– Dzień dobry, dziękuję, jak najlepiej – odparłem niepewnie.
– Ja jestem pielęgniarzem w klinice – wyjaśnił z uśmiechem. – Zaprowadziłem państwa w zeszłym tygodniu do gabinetu doktora Schneidera. Pan mnie pewnie nie poznał, bo w białym kitlu to inaczej człowiek wygląda. Wyszkoncki się nazywam, Józef Wyszkoncki.

Uścisnąłem mu rękę.

– To krewny? – spytałem, wskazując na grób.
– A gdzie tam, nawet go osobiście nie znałem. Raz go tylko widziałem, z daleka, krótko przed jego śmiercią. Biedny człowiek, bardzo biedny. Ale jego najbliższego przyjaciela dobrze znałem i to on mnie prosił, żebym się tym grobem zajął. Też go już nie ma na świecie. To on ten nagrobek projektował. Bez nazwiska, bo, rozumie pan, względy rodzinne. Jak żywy ten jaśmin, prawda? Wielki artysta był z pana Maksa, wielki artysta i dobry człowiek.

– Maks? – powtórzyłem. Przypomniały mi się jaśminy na portrecie w galerii. – Czyżby Maksymilian Lefevre?

– Znał go pan? Nie, pan za młody. Pewnie oglądał pan obrazy w galerii? A to, widzi pan, trochę dzięki mnie i mojej żonie one tam wiszą.

Temat mnie zaintrygował, a Wyszkoncki okazał się rozmowny.

– Pan Maks tu jakiś rok mieszkał, pod Królewcem, właśnie z tym przyjacielem, co tu leży. A ja go, znaczy pana Maksa, poznałem w klinice, ale on tam przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności się znalazł, bo u niego z głową wszystko w porządku było. Potem się to wyjaśniło, nieważne. Pan Maks się ożenił i wyjechał z żoną do Szwajcarii, ale o mnie nie zapomniał. Do śmierci na każde Boże Narodzenie przysyłał list i obraz, a czasem latem jeszcze jeden albo dwa, z podróży, najczęściej z Włoch. Tyle się tych obrazów nazbierało, że na ścianach miejsca zabrakło, jedne zdejmowaliśmy, żeby drugie powiesić. Aż moja żona wpadła na pomysł, żeby część do tej galerii sprzedać. Nie chciałem, żal mi było. Ale Jadwisia mnie przekonała, że źle myślę. 

„Przecież do galerii będzie można pójść, kiedy zechcemy, i obrazy znów zobaczyć” – powiada – „a ilu ludziom radość sprawią, zamiast się u nas pod ścianami poniewierać”. No i teraz co niedzielę chodzimy sobie na obrazy pana Maksa popatrzeć, słuchamy, co ludzie o nich mówią i miło nam jest, a zapłacili nam tyle, że starczyłoby na duży dom albo paradne mieszkanie przy rynku. Ale mieszkamy na starych śmieciach, bo jakbym miał duże mieszkanie i dużo miejsca na ścianach, to żal by mi było, że obrazy sprzedane. Zresztą starzy ludzie to jak dęby, przesadzać ich nie należy. A pan, skoro o domach mowa, to, niech się pan nie obrazi, niedobry wybór zrobił z tym domem. Nikt pana nie ostrzegał?

– Koledzy trochę wydziwiali, że do uniwersytetu tak daleko, ale mnie się podobał ogród – wyjaśniłem.

– A co panu w magistracie powiedzieli o poprzednim właścicielu? – zapytał.

– Że wyjechał za granicę – odparłem.

– Taka to i zagranica – westchnął. – Szósty rok u nas w izolatce siedzi, we wschodnim skrzydle, co to dla najcięższych przypadków. Głównie w ścianę patrzy, ale jak go raz na kilka miesięcy atak furii złapie, to we czterech ciężko go utrzymać. Biedny człowiek, bardzo biedny. A też uczony był. Wszystko przez to paskudne miejsce.

– Moim zdaniem miejsce jest bardzo ładne – powiedziałem.

– Ładne, a jakże, ale nie dla żyjących ludzi. Tu u nas, widzi pan, dużo takich szczególnych miejsc jest, od których lepiej się trzymać z daleka. Ja myślę, że to przez to, że nasz kraj najdłużej w Europie pogański był. Kto wie, może tu się stare bogi i demony różne schroniły, jak je księża z innych krajów przegnali, i część ich tu w lasach przetrwała. Kiedyś może nie były takie złe, ale z czasem złości do ludzi nabrały, jak im władzę odebrano i ofiary przestano składać. Ale pan uczony, to pan to pewnie za zabobony uważa. Jaką, jeśli można spytać, pan ma specjalność?

– Rośliny – powiedziałem. – Zwłaszcza polne. Jestem botanikiem.

– Piękny zawód, piękny – pokiwał głową z aprobatą. – Dobrze, że pan w przyjaźni z roślinami żyje. Ale z domu lepiej wyprowadzić się, na wschód od miasta też pan dom z dużym ogrodem znajdzie. Niech pan powie, te pańskiej siostry kłopoty z nerwami to tutaj się zaczęły, prawda?

– Tak – przyznałem – ale już zupełnie dobrze się czuje, lekarstwo doktora Schneidera pomogło.

– Panie profesorze – powiedział – ja trzydzieści lat z okładem pracuję w klinice i niejedno widziałem. Takie lekarstwo człowieka trochę odurzy, uśmierzy objawy, ale przyczyny nie usunie. No cóż, pan prostego pielęgniarza nie posłucha, jak doktor co innego mówi. Ale jeśli dalej będą kłopoty, to chociaż księdza niech pan sprowadzi, katolickiego, chociaż pan pewnie protestant. Pastor sobie z takimi sprawami rady nie da.

– Zastanowię się nad tym – powiedziałem. Znów popatrzyłem na gałązki jaśminu wyryte na nagrobku i nasunęło mi się nowe skojarzenie. – A wracając do Maksymiliana Lefevre – jak  on wyglądał? W galerii jest kilka portretów jego żony, ale nie ma ani jednego autoportretu.

– No, wyglądu to on szczególnego nie miał – uśmiechnął się Wyszkoncki. – Niewysoki, ledwo mi do ramienia sięgał, szczuplutki taki, twarz też szczupła, blada, piegowata. Włosy miał zawsze trochę rozczochrane, jakoś mu się nie chciały dać uczesać. Ale jak mu się spojrzało w oczy, to nagle wydawał się piękny. Oczy miał szare jak ten nasz Zalew i takie – jak to się uczenie mówi? – uduchowione. Właśnie uduchowione.

– Aha – skinąłem głową. – A co się stało z tym jego przyjacielem? Tak młodo umarł...

– O tym, pan wybaczy, nie mogę mówić. Obiecałem i panu Maksowi, i bratu tego biedaka, że będę milczał jak ten grób – odrzekł zdecydowanie. – Już się z panem pożegnam, panie profesorze, żona czeka z kolacją. Niech pan uważa na siebie i na siostrę. W razie czego, to w klinice zawsze mnie pan znajdzie, jakby mimo wszystko zechciał pan starego zapytać o radę. A na cmentarz przychodzę zwykle w piątki o tej porze, póki śnieg nie spadnie.

– Ja też już pójdę – stwierdziłem. Rzeczywiście pora na kolację, za późno na zbieranie wyki. Zrobiłem dwa kroki i stanąłem jak wryty.

– W imię Ojca i Syna – przeżegnał się Wyszkoncki. – Jest gorzej, niż myślałem.

Na środku ścieżki, w zagłębieniu pozostałym po głowie Welesa, rosła kępka wysokich, białych kwiatów. Złotogłów biały, Asphodelus albus. Asfodel, kwiat znad Styksu. Przysiągłbym, że nie było ich tutaj przed godziną. Nie mógłbym nie zwrócić na nie uwagi.

Opowiedziałem Wyszkonckiemu o głowie Welesa.

– Jutro tu przyjdę z księdzem – powiedział. – Zaraz po pracy, najpierw tu, potem pójdziemy do pana domu. Niech pan na mnie czeka koło czwartej.
***
W domu rozgrywała się nowa awantura.

– Nie ma sensu oglądać tego mieszkania – mówiła Emma podniesionym głosem. – Nigdzie się nie wyprowadzę. Albo zamieszkamy tutaj, albo...
– Ależ Emmo, jak to by wyglądało, sprowadzać się do szwagra – oponował Joachim. – Ja ogromnie lubię Ernesta, ale wspólne mieszkanie to nie jest dobry pomysł.
– W mieście nie zamieszkam, i tyle. Jeżeli nie chcesz, to...
– Rany Boskie, jak mawiają katolicy – powiedziałem, stając w drzwiach salonu – znowu kłótnia?
– Bo on...
– Bo ja...
– Dobra – powiedziałem, siadając w fotelu. – Nie trzeba było podsłuchiwać, słychać was było już przy bramie. Chodzi o to, że Emma nie chce się stąd wyprowadzić.
– No właśnie – Joachim był mocno wzburzony. – Tłumaczę jej, że ty też kiedyś będziesz chciał ułożyć sobie życie, a persepektywa mieszkania ze szwagrem i szwagierką niejedną pannę odstraszy. A dopóki się nie ożenisz, to mieszkanie pod jednym dachem z młodym małżeństwem też jest wątpliwą przyjemnością. Ja bym się na coś takiego nie zgodził.

– A ja tu jestem na właściwym miejscu. Od początku pokochałam ten dom. Dusiłabym się w mieście. Joachimowi chodzi przede wszystkim o to, co ludzie powiedzą, a ja to mam w nosie. Jak się tak przejmuje konwencjami, to niech sobie znajdzie konwencjonalną żonę. Z blond loczkami, taką, co mdłości dostaje na widok cygara i nie wie, dlaczego koguty nie znoszą jajek.

– Emmusiu, spokojnie – powiedziałem. – Po pierwsze, całkiem bez konwencji żyć się nie da, a po drugie, ten problem można rozwiązać w prosty sposób. Ja mógłbym się przenieść do mieszkania Joachima, większe mi na razie niepotrzebne, a tu przyjeżdżać, żeby pracować w ogrodzie i w cieplarni, od czasu do czasu przenocowalibyście mnie w pokoju gościnnym. Co do strony finansowej, to jakoś byśmy się rozliczyli, nie ma pośpiechu. Ale... jest jedno ale – opowiedziałem o spotkaniu na cmentarzu.

– Co za niesamowite zdarzenie. Motywy jak z literatury romantycznej – stwierdził Joachim, kiedy skończyłem.
– Gdyby to działo się w noweli Tiecka albo Hoffmanna, to oczywiście nad domem ciążyłaby klątwa, któreś z nas popadłoby w obłęd i może jeszcze popełniłoby pod jego wpływem jakąś straszną zbrodnię – uzupełniła Emma. – Na przykład Ernest zamordowałby mnie, ty jego z zemsty, a potem z rozpaczy powiesiłbyś się na jabłonce.

– Jabłonka za niska – zachichotał Joachim – i w ogóle jakoś głupio by to wyglądało. Nie, ja strzeliłbym sobie w skroń na cmentarzu, na tym bezimiennym grobie. Rozumiesz, mors atrox. Na szczęście to życie, a nie literatura gotycka.

wtorek, 7 lutego 2012

Dom wśród bzów (część II)


Gdybym wiedział, że tyle zachodu będzie z tym obiadem, to może bym nie zapraszał Joachima. Chociaż nie, tym bardziej bym go zaprosił, cha, cha. Już od czwartku odchodziły w kuchni tajne narady, a w piątek Emma osobiście wybrała się z kucharką na targ. Całą sobotę poświęciłem tutejszym gatunkom polnej wyki i macierzanki, zabierając ze sobą trochę chleba z serem zamiast obiadu, bo do kuchennych rejonów i do Emmy strach było się zbliżać.

Joachim pojawił się punktualnie, z ładnie opakowanym pudełkiem królewieckich marcepanów i naręczem róż. Białe i różowe, widać jest dobrze wychowany albo przestudiował rozdział o mowie kwiatów w podręczniku savoir-vivre’u.

– Wygłupiłem się z tymi różami – stwierdził, patrząc na krzewy okalające dom. Były zaniedbane, ale udało mi się dodać im animuszu mieszanką mineralną mojego pomysłu, jesienią je poprzycinam, w przyszłym roku będą jeszcze ładniej kwitły.

– Wcale nie. Takiej odmiany nie mamy, prawda? – Emma spojrzała na mnie z prośbą w oczach.

– Właśnie. Trigintipetala, pochodzi od róży fenickiej. Musi mi pan dać adres ogrodnika – stanąłem na wysokości zadania.

Emma najwyraźniej postanowiła trafić naszemu gościowi do serca przez żołądek. Mnie to z wielu względów odpowiadało, zwłaszcza po skromnym sobotnim pikniku. Obiad był pyszny. Najpierw węgorz w galarecie, pstrągi w delikatnej zalewie octowej, faszerowany szczupak. Potem młode kurczęta z pysznym nadzieniem, ze szparagami i mizerią. Deser skomponowany i wykonany przez Emmę bez pomocy kucharki – już ja się na tym znam – bezy z malinami i sosem czekoladowym. Zaproponowałem Joachimowi przejście na „ty” i poczęstowałem go cygarem, a Emmę cienkim cigarillo. Zapaliła bez obawy, pierwszy raz nie tylko w moim towarzystwie. No, świetnie.

Przed kawą poszliśmy na spacer. Najchętniej wysłałbym ich samych na przechadzkę, ale przy drugim spotkaniu jeszcze nie wypada. W każdym razie starałem się nie mówić za dużo o polnej wyce, kiedy szliśmy przez łąkę, a na starym cmentarzu automatycznie nasunęły się inne tematy. Oboje z Emmą lubimy czytać napisy na starych nagrobkach, a Joachim podzielał nasze zainteresowania.

– Najpiękniejsze epitafium, jakie znam – powiedział – wyryte jest na grobie Zachariasza Wernera. Zna pani jego poezję? Nie? Tak myślałem. Pożyczę pani „Krzyż nad Bałtykiem”. Werner to jeden z największych synów Królewca, ale niestety nie taki sławny, jak Kant czy Hoffmann. Umarł daleko stąd, w Austrii. Na jego grobie napisano tak:

Hier unter diesem Leichenstein
wiegt Schlummer einen Dichter ein,
den Vater vieler Lieder,
Ihm folget seiner Werke Lohn;
denn jeder Leser sank davon
in süßen Schlummer nieder.[1]

Oczywiście nie wiadomo, kto stworzył to epitafium.

– Piękne – powiedziała Emma. – Aj!!! – potknęła się i upadłaby, gdybym nie przytrzymał jej za łokieć. Na środku ścieżki wychylał się spomiędzy trawy okrągły, biały kamień.

– Trzeba to stąd zabrać, nos byś sobie rozbiła – zauważyłem i zabrałem się do wygrzebywania kamienia.

To nie był zwykły kamień. Na stronie, która dotychczas była zanurzona w ziemi, wyrzeźbiona była męska twarz o wysokich kościach policzkowych i dużych, lekko skośnych oczach.

– Fragment jakiegoś nagrobka? – zastanawiałem się na głos. – Dziwny...

– To bardzo stare, z czasów przedchrześcijańskich – odezwał się Joachim. – Widziałem podobny posążek, ale mały, w zbiorach naszych archeologów. To bóstwo nazywa się Weles. Władca krainy zmarłych, a także bóg magii i poezji. Zapewne chciał panią przywitać, chociaż bardzo niezgrabnie to zrobił. Mocno się pani uderzyła? – spojrzał z troską na Emmę rozcierającą stopę.

– Nie, już prawie nie boli. Ernest, musimy tego Welesa zabrać do domu. Postawimy go na kominku. Opiekun magii i poezji będzie u nas na właściwym miejscu, nie uważasz?

Poczułem nieokreśloną niechęć na myśl, że codziennie będę napotykał kamienny wzrok pogańskiego bóstwa.

– Król pruskiego Hadesu chyba lepiej się czuje na cmentarzu – powiedziałem. – Niech tu zostanie, tylko nie na środku ścieżki.
– Przecież nie zostawisz tu takiego curiosum – oburzył się Joachim. – Archeolodzy zzielenieją z zazdrości, kiedy się o tym znalezisku dowiedzą.

Ostrożnie podniósł kamienną głowę, położył ją na najbliższej płycie nagrobnej i zaczął ocierać chusteczką z ziemi i mchu. Zmiótł przy tym z nagrobka część pokrywających go płatków jaśminu. Ukazał się fragment łacińskiego napisu. Zaintrygował mnie, więc zgarnąłem z płyty resztę jaśminowych płatków.

– Same tajemnice na tym cmentarzu – stwierdziłem. – Patrzcie, ani krzyża, ani nazwiska.

Na płycie wyryte były gałązki kwitnącego jaśminu – co prawda złożone na krzyż – dwie daty i inskrypcja:
Nomen felix
Vita insolita
Mors atrox

– Szczęśliwe imię, dziwne życie, okrutna śmierć – powiedział powoli Joachim. – Był młodszy ode mnie, kiedy umarł.

– Ktoś dba o ten grób – zauważyłem. – Jaśmin był regularnie przycinany.

Pochyliłem się nad ocieniającym płytę krzewem i nagle przeszedł mnie zimny dreszcz. Między więdnącymi kwiatami jaśminu zamigotały tęczowe kuleczki. W dzieciństwie cieszył mnie ich widok, ale teraz poczułem irracjonalny lęk.
– Chodźmy już stąd – powiedziałem. – Starczy tej cmentarnej atmosfery. Marzę o kawie.
Kawa i wyśmienite królewieckie marcepany, lepsze od lubeckich, trochę poprawiły mi nastrój, ale ciągle wydawało mi się, że czuję na plecach spojrzenie kamiennych oczu. Taki zdrowy tryb życia prowadzę, a nerwy mam widać rozstrojone. Pewnie opóźniona reakcja na napięcie związane ze staraniami o profesurę, mam nadzieję, że minie, zanim zacznie się rok akademicki.
***
Joachima widujemy teraz prawie codziennie. W mieście czy na podmiejskich wycieczkach nie bardzo wypada zostawiać Emmę z nim sam na sam, ale zacząłem przedłużać moje wyprawy w poszukiwaniu polnej wyki tak, żeby spóźniać się na podwieczorek. Na efekt nie trzeba było długo czekać.
***
Zgoda rodziców właściwie nie jest konieczna, bo od przeprowadzki ja jestem prawnym opiekunem Emmy, ale napisaliśmy do nich z grzeczności. Emma jest szczęśliwa. Kilka razy dziennie spogląda z niedowierzaniem na pierścionek zaręczynowy z małym brylancikiem. Trochę mi bez niej będzie tu smutno. No, ale do ślubu jeszcze parę miesięcy.

Pod koniec lipca pogoda się popsuła, ochłodziło się, z ołowianych chmur popadywał deszcz. Wybrałem się na uniwersytet rozejrzeć się w bibliotece. Kiedy wróciłem, Emma stała przed domem z nieco rozwichrzonymi włosami i dyskutowała z kucharką Helgą. Przedmiotem dość wzburzonej wymiany zdań była trzymana przez Emmę sadzonka drzewka. Podszedłem bliżej. Mały dąb, który najwyraźniej wykopała gdzieś w lesie. Tego rodzaju działania były do tej pory wyłącznie moją domeną.

– Mówię panience, że dębów przesadzać nie wolno, bo z tego nieszczęście jak nic wyniknie. Niechże pan profesor siostrę przekona, przecie na czym, jak na czym, ale na roślinach pan się zna – Helga poszukała u mnie poparcia. – Już i tak źle, że panienka ten dąb wykopała, i to, Boże uchowaj, na cmentarzu. Teraz spalić trzeba jak najprędzej.

Kobiecina wyglądała na autentycznie przestraszoną. Podjąłem szybką decyzję.

– Spalimy, ale nie tu, przy domu, bo trzeba porządnie polać naftą, całe mokre to drzewko – powiedziałem, nieznacznie ciągnąc Emmę za rękaw i pokazując jej złożone na krzyż dwa palce, stary znak z dzieciństwa. – Przynieś trochę nafty, Emmusiu, spalimy to tam za murem.

Emma posłusznie poszła po bańkę z naftą.

– Z pana profesora to przynajmniej rozsądny człowiek, łaska Boska, że panienka przed panem respekt czuje – podsumowała Helga i z uśmiechem satysfakcji poszła w kierunku kurnika.


[1] ”Tu, pod tym kamieniem nagrobnym, leży pogrążony w słodkim śnie poeta, ojciec wielu pieśni. Otrzymał nagrodę za swe dzieła, gdyż pogrążały każdego czytelnika w słodkim śnie” (tłum. autorki).