piątek, 27 kwietnia 2012

Ze świata monady (część 4)


Dzisiejszy odcinek bloga może wzbudzić niechęć, zwłaszcza u osób czujących odrazę do niekonwencjonalnych związków uczuciowych. Proszę zatem, żeby potencjalni odbiorcy, którym przeszkadzają odniesienia do tego typu miłości, nie czytali tego fragmentu.

Teraz to dopiero mam wypełniony czas!

Przez kilka dni zajęci byliśmy konstruowaniem urządzenia, które ułatwiłoby mi literowanie. Metodą prób i błędów doszliśmy do czegoś przypomnającego tabliczkę Quija, na podpórce, z literami w dwóch rzędach i dwiema wskazówkami. Popychanie ich z właściwą siłą to spore wyzwanie, ale czuję, że niedługo z nim sobie poradzę. Z jedną wskazówką było zbyt trudno. Trenuję pisanie tak uporczywie, że zaniedbałem nawet obserwację kasztana.

Pierwszą sprawą, którą przy pomocy tej błogosławionej tabliczki rozwiązałem, była kwestia pieluch. Korzystanie z podsuwacza i tak zwanej kaczki to oczywiście też nie szczyt szczęścia, ale jednak o wiele mniej uciążliwe dla Alberta, a dla mnie mniej upokarzające. Kod jest prosty: X to potrzeba większa, Y – mniejsza.
– Nie musisz cały czas przy mnie siedzieć – piszę. – Lokaj niezbyt jest piśmienny, ale X od Y potrafi odróżnić.
– Kiedy ja lubię być z tobą. Zwłaszcza teraz, kiedy nareszcie możemy znowu normalnie rozmawiać...
Normalnie jak normalnie... Literowanie jeszcze o wiele za powoli mi idzie.
– Jeżeli nie będziesz spotykał się z innymi ludźmi, to nigdy nie będziesz miał mi nic nowego do opowiedzenia  – odpowiadam mozolnie.
– Słuchaj, Ludwik – zaczyna Albert trochę zakłopotanym tonem – czy ty naprawdę chcesz, żebym się bawił, a potem ci o tym opowiadał? Gdybym ja był na twoim miejscu, to szlag by mnie chyba trafił, jeżeli braciszek biegałby po mieście, balował z kumplami i podrywał dziewczyny, a potem relacjonował to mnie, dla którego wielkim sukcesem jest możliwość poruszania dwoma palcami. Szczerze mówiąc, dziwię się, że ty mnie jeszcze nie znienawidziłeś.
– Bo cię palnę w ucho – replikuję.
– Chciałbym, żebyś to mógł zrobić – mówi Albert i odwraca głowę. Czekam. Wreszcie znów spogląda na tabliczkę.
– Wyjdź gdzieś wieczorem – kontynuuję. – Ja mogę sam czytać. Tylko ktoś ze służby musi mi przewracać kartki.
– Wyjdę, ale nie dzisiaj. Jutro. Bo dziś odwiedzi nas szanowny profesor Stein. Powiedziałem mu, że zauważyłem u ciebie dziwne ruchy palców. On przypuszcza, że to rodzaj konwulsji. Powiedział, że przyjdzie, ale że powinienem być przygotowany na najgorsze. Ale będzie ubaw!
– Cha, cha – odpowiadam. – Załóż mi czystą koszulę i doprowadź mnie trochę do porządku.
– Jasne. I każę wezwać fryzjera. Musisz się odpowiednio prezentować. A potem uczcimy sukces. Trochę szampana ci nie zaszkodzi.

Sukces jest rzeczywiście spektakularny. Profesorowi oczy wychodzą z orbit, kiedy grzecznie go witam przy pomocy mojej tabliczki.
– Dzień dobry, panie profesorze. Przykro mi, że poprzednim razem nie mogłem z panem porozmawiać – literuję starannie.
Odpowiadam na pytania profesora Steina. Ale napięcie przed tą rozmową było tak wielkie, że dość szybko się męczę. Muszę skończyć, zanim mi się litery zaczną mieszać.
– Przepraszam, ale dłuższe rozmowy jeszcze mnie męczą – piszę. Powieki mi opadają.
– Ależ oczywiście, panie baronie. To ja pana przepraszam. Za to, że pana zmęczyłem i... za moją błędną ocenę pana stanu. Nikt nie jest nieomylny. .. Czy pozwoli pan, że złożę panu wizytę przy następnej bytności w Królewcu?

No proszę. Poprzednio pan profesor uważał mnie za roślinę, a teraz nawet o moim tytule sobie przypomniał. Unoszę powieki i mrugam potakująco.

***
Świętujemy sukces. Myślałem, że będę zupełnie wykończony po tej konfrontacji, ale widać powodzenie dodało mi sił. Albert wpadł na prosty, ale genialny pomysł: mogę pić przez słomkę, jeżeli kieliszek ustawi się na tacy, a tacę na kilku książkach. Dobrze jest samemu decydować o tym, kiedy pociągnie się następny łyk. Cygaro Albert musi mi podawać, ale to nie jest szczególnie kłopotliwe.

– Pamiętasz, jak się porzygałem, kiedy mi pierwszy raz dałeś zapalić? – śmieje się Albert. – Albo jak mnie pierwszy raz zabrałeś do Mimi? „Albert” – powiedziałeś – „od masturbacji się nie ślepnie, nie daj sobie wmawiać takich bzdur. Rozumiem, że jeszcze się wielu spraw wstydzisz, ale uważam za mój braterski obowiązek otworzenie ci oczu na możliwości, które nie są ryzykowne ”.

Uśmiecham się – prawdopodobnie krzywo, ale to nie ma znaczenia.
– Wstydziłem się jak diabli, ale nie chciałem się przed tobą skompromitować – kontynuuje Albert. – No to teraz sam stań na wysokości zadania. Przecież wiem, że masz potrzeby erotyczne. Chciałbyś, żebym ci sprowadził jakąś miłą, doświadczoną dziewczynę?

Zaprzeczam. Sformułowanie poprawnego zdania jest za trudne. Piszę tylko oderwane wyrazy: „Litość”, „ Wstręt”, „ Bezradność”, „Perwersja”.
– Rozumiem . A ja? Pożyczam ci swoich rąk do wszelkich innych celów, więc gdybym ci ich do tego też pożyczył, czy to byłaby perwersja?

Mrugam dwa razy.
Potem Albert jak zwykle mnie myje i leciutko całuje mnie w czoło.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Ze świata monady (3)


Teraz trzeci odcinek "Monady", a potem będzie około tygodnia przerwy. Dziękuję czytelnikom za zainteresowanie!

Dziś nie recytuję w pamięci, bo zajęty jestem tym, co dzieje się na gałęziach kasztana. Sroki odleciały. Ale tam, po prawej stronie... to autentyczny cud! Białoróżowy kwietny stożek! Nie było go tam, na pewno go nie było! Przenoszę wzrok na zegar. Pąki rozwinęły się w ciągu ostatnich czterdziestu minut. Ciekawe, kiedy rozwiną się następne?

Kolejny kwiatostan uwalnia płatki z oków pąków pół godziny później. A po chwili... po pniu przebiega wiewiórka! Dawno takiej frajdy nie miałem. Co za udany dzień.

Obiad to kolejna przyjemność, bo nareszcie nikt mnie nie karmi mdłym kleikiem. Albert ze znawstwem miesza tatara, dla siebie i dla mnie. Na oddzielnych talerzach, bo mamy trochę różne poglądy na przyprawianie tej potrawy. On używa więcej pieprzu, a ja więcej musztardy. Albert o tym pamięta, ale jednak dodał jej trochę za mało.
– Dosyć musztardy? – pyta.

Mrugam dwa razy.
– Ty to jesz musztardę z mięsem, a nie mięso z musztardą – komentuje, ale poprawia proporcje tatara. Teraz świetnie smakuje.

Jestem teraz tak optymistycznie nastawiony do wszystkiego, że zaczynają mi się roić rzeczy niebezpieczne. Niebezpieczne, bo grożące wielkim rozczarowaniem... Ale nie mogę się od tych marzeń opędzić. Może ten słynny berliński specjalista znajdzie jakiś sposób na poprawę mojego stanu? Ja się nie domagam, żeby móc chodzić, tańczyć, jeździć konno, pływać i robić te wszystkie rzeczy, które przed trzema miesiącami były dla mnie oczywistością. Gdybym tylko mógł mówić... i, powiedzmy, poruszać jedną ręką, to byłbym szczęśliwy i niczego więcej od życia bym nie pragnął.

Niestety opinia sławnego profesora nie różni się od opinii naszego domowego lekarza.
– Wszystkie wyższe funkcje neurologiczne zanikły nieodwracalnie  – wyrokuje. – Zachowały się tylko podstawowe odruchy wegetatywne: oddychanie, przełykanie, trawienie... Niestety nie ma żadnych nadziei na poprawę aktualnego stanu. Należy tylko dbać o to, żeby nie powstały odleżyny, bo niewykluczone, że pacjent jest w stanie odczuwać ból.

– Panie profesorze – protestuje Albert – przecież mówiłem panu, że od dwóch tygodni zaszła olbrzymia poprawa! Brat znacznie mniej śpi w dzień, porozumiewa się ze mną ruchami powiek, uśmiecha się do mnie... Ludwik – zwraca się do mnie – ja wiem, że to nieprzyjemne, ale udowodnij panu profesorowi, że mam rację. Potwierdź, że mnie słyszysz, i uśmiechnij się do mnie!

Mrugam powoli i próbuję się uśmiechnąć, ale ciężej z tym niż zwykle, bo wcale mi nie jest wesoło.

– Pan to nazywa uśmiechem? – profesor kręci głową. – Przykro mi, bardzo podziwiam pańskie przywiązanie do brata, ale muszę pana pozbawić złudzeń. Mrugnięcia, skrzywienia warg – to wszystko niekontrolowane odruchy, w których pan dopatruje się świadomych działań. Nie warto uciekać przed prawdą. Pana starania to stracony czas. Pańskiego brata właściwie już między nami nie ma, to tylko cielesna powłoka, która funkcjonuje na poziomie niewiele różniącym się od poziomu rośliny.

No tak. Miło się ten dzień zaczął, a teraz taki kubeł zimnej wody. Najgorsze, że Albert może temu profesorowi uwierzyć, to przecież autorytet z Berlina... Ale... dla Alberta może to lepiej, jeżeli spisze mnie na straty.

Mimo wszystko nie chcę, żeby Albert uwierzył w opinię tego neurologa. Pewnie to egoistyczne, ale, do diabła, czy ja tak wiele wymagam? Chodzi mi tylko o to, żeby przynajmniej jeden człowiek czasem mówił do mnie, a nie o mnie! Żeby choć jeden człowiek nie traktował mnie jak przedmiot! Płakać mi się chce.

– O, proszę spojrzeć – neurolog wskazuje na mnie. – Znów to odruchowe drżenie warg, które pan uważa za uśmiech. To najlepszy dowód na to, że mam słuszność. Przecież gdyby pacjent słyszał i rozumiał naszą rozmowę, to na pewno by się nie uśmiechał.
– On się teraz nie uśmiecha – mówi Albert... ale mówi to trochę niepewnym tonem.
Odprowadza lekarza do drzwi i wychodzi za nim... nie rzucając mi zwykłego „na razie” ani „zaraz wracam”. No to mleko chyba się rozlało...
Ale Albert wraca. Z książką w ręku. „Ivanhoe”  Waltera Scotta, w oryginalnej wersji. Teraz jestem w stanie rozróżniać litery, nie zlewają się w jedną linię, jak to robiły jeszcze przed tygodniem.
– Ja już nie wiem, co myśleć – mówi Albert. – Może ten Stein ma rację i ciebie naprawdę tu nie ma, a ja sobie tylko wyobrażam, że mnie rozumiesz i mi odpowiadasz? Ludwik, słyszysz mnie?

Potwierdzające mrugnięcie następuje za szybko po zaprzeczeniu, którym odpowiedziałem na poprzednie pytanie. To musiało wyglądać na serię trzech mrugnięć, czyli taki niekontrolowany odruch, o którym mówił neurolog. Twarz Alberta mierzchnie.

– Zrestą, co tam – mówi po chwili. Siada w fotelu i otwiera książkę. – Jeżeli jest tak, jak twierdzi Stein, to i tak jest ci wszystko jedno, a jeżeli to ja miałem rację, to przecież oszalejesz, jeśli nikt z tobą nie będzie rozmawiał jak z normalnym człowiekiem i nie będziesz miał żadnej rozrywki. Poczytam ci trochę.
Powieści Waltera Scotta nigdy mi się nie znudzą. Mogę ich słuchać wiele razy, jakbym słuchał ulubionej muzyki.
Przerywa nam pukanie do drzwi.
– Proszę pana, przyszedł ten rzemieślnik, co to był z panem umówiony...
Jaki rzemieślnik?
– Przepraszam cię, Ludwik, za chwilę wrócę – mówi Albert. Kładzie rozłożoną książkę na kołdrze, okładką do góry.

Ta chwila się przedłuża. Wpatruję się bezmyślnie w litery na okładce. I nagle wpadam na genialny pomysł. Dwoma palcami prawej dłoni troszeczkę czasem udaje mi się poruszać. I minimalnie zginać rękę w przegubie. Mógłbym spróbować. Może się uda...

Ciężkie to, jakbym pchał pod górę młyński kamień. Ale udaje mi się dotrzeć środkowym palcem do „A” w „Walter”. „L” jest tuż obok. Kiedy Albert był malutki, mówił na siebie „Al”...
Albert wraca.
– Czytamy dalej? – pyta. Na szczęście patrzy mi w oczy. Zbieram wszystkie siły i przyciskam palec do „A”, jednocześnie mrugając dwa razy. Albert przenosi wzrok w ślad za moim wzrokiem, na moją rękę. A-L – literuję. – A-L...

Albert patrzy na mnie z niedowierzaniem. Muszę zrobić coś więcej, bo inaczej pomyśli, że to znowu niekontrolowany odruch, przypadkowe drżenie palców...

„B” jest w przyimku „by”. Na okładce napisane jest „Ivanhoe by Walter Scott”... Strasznie do tego „B” daleko... Co za nieludzki wysiłek... Ale udaje się! Wrócić do „E” i „R” w „Walter” jest znacznie łatwiej, bo w dół... a do „T” stamtąd jest bliziutko. Przeliterowałem „Albert”! Sukces mnie rozochocił. Spróbuję powiedzieć coś więcej! Chwilę się zastanawiam. Niewiele jest tych liter, co sensownego mógłbym z nich ułożyć? Już wiem. Trochę odpoczywam, i do dzieła! Na początek trzeba dotrzeć od „I” w tytule.

„I-C-H B-I-N H-I-E-R”.

Ich bin hier! [1]– wykrzykuje Albert. – Wiedziałem! Wiedziałem!


[1] Ja tu jestem (niem)

Ze świata monady (część 2)


Przyjście na świat Alberta wcale mnie nie ucieszyło, wręcz przeciwnie. Rok wcześniej pojawiła się w moim świecie macocha, i to już było bardzo nieprzyjemne. Przedtem byliśmy tylko ojciec i ja, a ja byłem najważniejszy. A kiedy nie wiadomo skąd zjawił się stwór, którego kazano mi nazywać braciszkiem, to z postaci pierwszoplanowej na dobre stałem się trzecioplanową. Nagle okazało się, że jestem „już duży”, ale nie wynikały z tego przywileje, tylko wymagania, bury i wymówki. Winę za to wszystko ponosił mały, wrzaskliwy intruz. Na dodatek coraz wyraźniejsze stawało się jego podobieństwo do macochy. Miał takie same czarne włosy i ciemne oczy jak ona. Żywiłem cichą nadzieję, że kiedyś ukradną go Cyganie, bo wyglądał na cygańskie dziecko.

Niestety nikt go nie ukradł. Za dobrze go pilnowano.

Ale każdemu może się przydarzyć chwila nieuwagi. Przydarzyła się naszej niańce podczas spaceru po parku na nadrzecznym wzgórzu.

Okropnie nudne były teraz te spacery, bo trzeba było wlec się ślimaczym krokiem obok popychającej wózek Balbiny. Mowy nie było o tym, żeby swobodnie pobiegać czy pobawić się piłką. Uzasadnienie było takie, że gdybym się przewrócił albo, nie daj Boże, wpadł do sadzawki, to Balbina musiałaby odbiec od wózka, a tego za nic w świecie nie wolno jej zrobić. Po mniej więcej półgodzinnym dreptaniu siadało się na ławce nad skarpą. Tu najpierw Albercik dostawał mleko z butelki, a następnie ja bułkę z szynką.
– Nudzę się! – powiedziałem po skonsumowaniu bułki. – Chodźmy wreszcie do domu!
– Ciiii... – zgromiła mnie szeptem Balbina. – Albercik zasnął, niech sobie pośpi na świeżym powietrzu...
Nie było rady. Patrzyłem bezmyślnie przed siebie, na pagórki po drugiej stronie rzeki. Usłyszałem ciche pochrapywanie. Balbina też zasnęła, z głową odchyloną na oparcie ławki. Nawet przez sen nie wypuszczała mojej ręki.

Dosyć miałem wszystkiego i byłem wściekły na cały świat. Szarpnąłem się, wyrwałem rękę z dłoni niańki i z całej siły kopnąłem wózek, w którym spał mój znienawidzony rywal. I... i uświadomiłem sobie, co zrobiłem.

Wózek z Albertem toczył się coraz szybciej po skarpie w stronę rzeki. Biec – to by nie wystarczyło. Położyłem się na boku i turlałem w ślad za wózkiem. Nie zdążę!

Wózek podskoczył na kamieniu, przekrzywił się i wypadło z niego białe zawiniątko. Utkwiło w zaroślach jeżyn. W sekundę potem i ja się tam znalazłem. Wyplątałem Alberta spośród kłujących gałęzi. W przeciwieństwie do mnie nawet nie był podrapany. I wcale nie wrzeszczał. Śmiał się do mnie.
– Lu! – wygłosił. – Lu-Lu!
Najwyraźniej próbował wymówić moje imię. Do tej pory nie zdarzyło mu się wyprodukować czegokolwiek przypominającego ludzką mowę. Otarcie się o śmierć chyba przysporzyło mu rozumu.
Spoważniał i dotknął mojego policzka. Ze zdziwioną miną przyglądał się swojemu palcowi, zabarwionemu na czerwono moją krwią.
– Lu! – powtórzył. – Au-au?
– Nic się nie stało – zapewniłem. – Nie boli. Wracamy do domu. Trzymaj mnie mocno za szyję.
Zacząłem wspinać się w górę urwiska, na skraju którego stała skamieniała z przerażenia Balbina. Wyrwała mi Alberta, a on dopiero wtedy się rozbeczał. Balbina na zmianę to próbowała uciszyć jego wrzaski, to zaklinała mnie na wszystkie świętości, żebym nikomu nie powiedział, że zasnęła na ławce.
– Nie powiem – odparłem. – Ale proszę mi dać Alberta, ja go poniosę.
– Przecież on dla ciebie za ciężki, Ludwiczku, dziecko kochane...
– Nie – uciąłem i wziąłem Alberta na ręce. – Nie rycz – powiedziałem do niego. – Przecież nic się nie stało. Nic się nie stało...
– Nić-nić – zgodził się. Naprawdę nabrał rozumu. Ja zresztą też.

Nigdy w życiu mu nie przylałem; groźby, że palnę go w ucho, były wyłącznie chwytem retorycznym. Oczywiście zdarzało się, że działał mi na nerwy – pokażcie mi kogoś, kogo czasem nie wkurzało młodsze rodzeństwo – ale jednocześnie pochlebiało mi to, że dreptał za mną jak wierny piesek i o wszystko mnie pytał. A teraz, kiedy wreszcie osiągnął pełnoletność i moglibyśmy razem używać życia nieskrępowani zakazami obowiązującymi gimnazjalistów, musiał się przydarzyć ten idiotyczny wypadek. Dobrze, że przedtem zdążyłem wpoić Albertowi podstawowe zasady ostrożności w kwestiach intymnych i zapoznać go z paroma aktoreczkami nie najcięższych obyczajów.

Zapadam w półsen. Wdzierają się w niego jakieś stukania, szurnięcia... Otwieram oczy... i widzę konary kasztana! Liście już duże, a między nimi widać jasne stożki pąków. Lada dzień się rozwiną! W tle bezchmurne niebo i zarys kościelnej wieży.

Na jednej z gałęzi przysiadła sroka. Zaskrzeczała. Druga sroka wylądowała o gałąź wyżej i coś tej pierwszej po sroczemu odpowiedziała. To bardziej pasjonujące niż najlepsza sztuka teatralna.

– Już nie śpisz? Tak jest lepiej, prawda? – pyta Albert. – Słuchaj, mam parę spraw do załatwienia w mieście, ale wrócę przed obiadem. A po obiedzie będzie konsylium. Przyjdzie do ciebie jeden sławny neurolog z Berlina, przyjechał tu z gościnnymi wykładami, i dzięki Kriegsschwertowi zgodził się nam ten zaszczyt uczynić. Doktor Semmel to poczciwina, ale potwornie konserwatywny, sam wiesz. Dogadać się z nim nie mogę, groch o ścianę. No to na razie, Ludwik, wrócę za jakieś dwie godziny.

Chciałbym mu powiedzieć, żeby się nie śpieszył. Przecież nie może tkwić przy mnie jak siostra miłosierdzia; ale on najwyraźniej na serio chce przejąć rolę pielęgniarza. Przykro mi na myśl, że będzie się babrał w moich ekskrementach. Ale jak mam poprosić o nocnik? Ja mu co prawda kilka razy myłem tyłek, kiedy mu się zdarzyła niemiła przygoda – żeby mu zaoszczędzić wstydu przed niańką – ale co innego pupa trzylatka, a co innego dorosłego chłopa.

A może spróbuję popełnić samobójstwo? Ulżyłbym Albertowi i sobie. Mógłbym zacząć odmawiać połykania jedzenia. Nie. Wtedy mnie zaczną karmić przez jakąś rurkę i będzie jeszcze gorzej...

W dodatku boję się śmierci, bo to, co mi się zdarzyło, ten strach uzasadnia. Słyszałem, że ludzie, którzy prawie umarli, a potem wrócili do tego świata, mieli na progu śmierci różne piękne wizje: jakieś światło, anioły, niebiańskie łąki i tym podobne cudowności. Mnie się nic takiego nie zdarzyło. Pamiętam tylko okropny ból, a potem ciemność, od czasu do czasu też przeszywaną błyskawicami bólu.

Później ból ustał, a w ciemności zaczęły pojawiać się barwne arabeski i tęczowe plamy. To było całkiem przyjemne. Zastanawiałem się, czy umarłem. Doszedłem do przekonania, że najpewniej tak. Dziwne, myślałem. Od dawna nie wierzyłem w niebo, czyściec i piekło. Miałem rację, bo w żadnym z tych miejsc nie jestem. Ale pomyliłem się w kwestii duszy. Widać dusza istnieje, bo przecież myślę. Kartezjusz się kłania.
Wtedy potwornie się przestraszyłem. Skoro tak, skoro umarłem i jestem duszą, to ten stan nigdy się nie skończy! W pierwszej chwili było mi miło, bo ustał ból, ale teraz? Przebywać nie wiadomo gdzie, zupełnie sam, i tylko wpatrywać się w kolorowe plamy i spirale na czarnym tle... zawsze, zawsze, w nieskończoność? Przeszyła mnie groza gorsza od najgorszego bólu. I otworzyłem oczy.

Poznałem swój pokój, to znaczy, ten fragment, który widziałem. Komodę i zegar. Ale z tarczą zegara coś było nie tak, obie wskazówki krążyły po niej szybko jak sekundnik. Zaczęło mi się od tego kręcić w głowie, więc znów zamknąłem oczy. Nie wiem, na jak długo.

Kiedy je znowu otworzyłem, zegar zachowywał się normalnie. Chciałem unieść głowę i rozejrzeć się. Nie mogłem. Zaswędział mnie nos. Nie mogłem go podrapać. Wpatrywałem się w moje wyciągnięte na kołdrze ręce. Dwa palce prawej dłoni lekko drgnęły, dłoń troszeczkę się podniosła i zaraz opadła. Nic więcej. 

Nic więcej. Nic się nie zmieniło. Nawet nie wiem, jak długo jestem przytomny. Skoro dziś jest piątego maja, to wypadek zdarzył się prawie trzy miesiące temu, ale kiedy po raz pierwszy otworzyłem oczy? Pojęcia nie mam. Zasypiałem i budziłem się o najróżniejszych porach. Na początku nie rozumiałem, co mówią ludzie odwiedzający mój pokój.  Większości z nich nie poznawałem. To, co mówili, brzmiało jak dziwaczny, obcy język.

Którejś nocy przyśnił mi się pamiętny epizod z dzieciństwa. Wyplątywałem małego Alberta z jeżynowych zarośli. „Lu-Lu”! – wołał ze śmiechem.

Obudziłem się. Albert siedział przy łóżku.
– Cześć, Ludwik. Słyszysz mnie? – pochylił się nade mną. – Proszę cię, jeżeli mnie słyszysz, to powoli opuść i podnieś powieki...

Wykonałem jego polecenie. Był równie ucieszony jak wtedy, w jeżynach na skarpie.

Tego dnia ustalony został kod, którym się porozumiewamy. Jedno powolne mrugnięcie na „tak”, dwa na „nie”... To było dwa tygodnie temu. Wiem, bo od dnia, w którym znów zacząłem rozumieć mowę, narzuciłem sobie pewną dyscyplinę wewnętrzną. Zewnętrznej nie musiałem sobie narzucać, cha, cha... Zacząłem liczyć dni. Zacząłem powtarzać w myślach wszystkie wiersze, jakie znam na pamięć, „De bello gallica” Cezara, mowy Cycerona, przepisy prawa rzymskiego. Żeby czymś się zająć i nie zwariować. Chociaż gdybym zwariował, to i tak nikt by tego nie zauważył. Chyba nawet Albert by się nie zorientował. A czy ja byłbym świadomy tego, że oszalałem? Prawdopodobnie nie. Ciekawe zagadnienie epistemologiczne. Czy wariat, którego obłędu nikt nie spostrzega, jest wariatem?

sobota, 21 kwietnia 2012

Ze świata monady (część 1)



Od poniedziałku trwa w Oslo proces Breivika, i to kładzie cień na mój nastrój - po wysłuchaniu relacji z kolejnych zeznań zupełnie nie potrafię napisać czegoś wesołego. Zatem - żeby utrzymać blog przy życiu – zaczynam publikować w odcinkach kolejne opowiadanie z planowanego zbioru "Więzy krwi". Nie wiem, czy znajdzie uznanie, bo wesołe nie jest...


Płynę, rozgarniając morską wodę zdecydowanymi ciosami ramion. Potem kładę się na plecach i odpoczywam, kołysząc się na falach. Spod wpółprzymkniętych powiek przyglądam się drgającym na wodzie odblaskom słońca. I znów płynę, szybko, energicznie. Zawracam do brzegu.

Teraz biegnę plażą, ciepły wiatr osusza moje ciało. Stopy cieszą się z dotyku sprężystego, wilgotnego piasku i z pieszczot co śmielszych języczków fal.  

Nagle... naprzeciw mnie biegnie... ona. Rozwiane ciemne włosy, ciało jak jasny bursztyn, okryte półprzezroczystą, białą tkaniną... 

Ona zarzuca mi ramiona na szyję. Kołysze mnie tak, jak przedtem morskie fale...

Ale ta półprzezroczysta szata zaczyna przeszkadzać, zamiast osunąć się na piasek łopocze na wietrze i zakrywa mi oczy. Próbuję ją odrzucić, ale nie mogę, nie mogę...

No bo nic nie mogę, tylko połykać półpłynne papki i pozbywać się ich resztek. I patrzeć.
Patrzę na zegar. Dochodzi ósma. Zaraz przyjdzie pielęgniarz, żeby zmienić mi pieluchy i mnie umyć.

Niech to diabli wezmą! Zamiast pielęgniarza wchodzi pokojówka o pretensjonalnym imieniu Aurelia. Niesie miednicę, a pod pachą trzyma zwoje białych tkanin, podobnych do tej białej szaty z mojego snu, ale przeznaczonych do celów zdecydowanie bardziej prozaicznych.

Aurelia nie bawi się w żadne grzeczności, bo i po co. Ściąga ze mnie kołdrę. Nie ulega wątpliwości, że ma zamiar zmienić mi pieluchę. Zdziwi ją jej zawartość. Niech to wszyscy, wszyscy diabli wezmą!
– Co ty tu robisz, dziewczyno?! Gdzie jest Andreas? – rozlega się głos Alberta.
– A, proszę pana, był wczoraj na weselu kuzyna, prosił mnie, żebym go zastąpiła, bo wrócił nad ranem i no i wiadomo, jak to po weselu...
– Już ja mu dam wesele! I ciebie prosił o zastępstwo? Chyba wyraźnie mówiłem, że w tych sprawach panu Ludwikowi nie mają pomagać kobiety! To go upokarza!
– Proszę pana, przecież do tego biedaka i tak nic nie dociera, to co za różnica?
– Jeszcze słowo, i pójdziesz pakować manatki! Wynoś się! Zostaw tę miskę i to wszystko!

Za Aurelią zamykają się drzwi, a Albert zabiera się za moją poranną toaletę. Gdybym mógł mu powiedzieć, że pieluchy nie są konieczne... Nad funkcjami wypróżniania umiem panować, ale nie mam możliwości zawiadomienia o tym otoczenia.

Trochę niezgrabnie to wszystko Albertowi idzie, ale w każdym razie to on, a nie nikt obcy.

– Zaniedbałem cię – mówi Albert. – W dużej mierze przez wkuwanie do egzaminów, ale, spójrzmy prawdzie w oczy, nie tylko przez to. Przepraszam. Teraz sam się będę tobą zajmował. Wywalę tego Andreasa na zbity pysk. Przyniosę ci śniadanie. Chcesz jajko na miękko?

Opuszczam i podnoszę powieki. Jedno powolne mrugnięcie oznacza „tak”, a dwa – „nie”.
Razem jemy śniadanie. To przyjemne. Kawa jest dziś wyjątkowo dobra i aromatyczna. Albert wyciąga z kieszeni papierośnicę.
– Zapalisz? – pyta. – Oczywiście nie wolno, ale co to ci może zaszkodzić?

Mrugam potakująco i zbieram wszystkie siły, żeby się uśmiechnąć. To trudne. Prawy kącik ust wreszcie unosi się w górę, wyraźnie to czuję, ale nie mam pojęcia, co dzieje się z lewym.
Rozkoszuję się dymem papierosa. Boska przyjemność!
– Wczoraj zdałem ostani egzamin. Z filozofii  – opowiada Albert. – Baumann pytał mnie o Epikura i Leibnitza.

Tym razem chyba uśmiech lepiej mi się udaje.
– No właśnie – śmieje się Albert. Niezłe połączenie, prawda? Bardzo krytycznie odniosłem się do teorii monad, i chyba za to dostałem celujący. Przytoczyłem ciebie jako przykład, nie masz o to do mnie żalu, co?

Zaprzeczam podwójnym mrugnięciem.
Bo wszyscy myślą, że ty... to znaczy twój umysł, jest taką monadą, i nie wiadomo, gdzie się podział. Gdyby tak było, to nie moglibyśmy rozmawiać, a przecież możemy! A czas i przestrzeń wcale nie są złudzeniem!

Mrugam na potwierdzenie i przenoszę wzrok na zegar. To mój jedyny poza Albertem łącznik z rzeczywistością. Dzięki niemu orientuję się z grubsza w tym, co niedługo nastąpi – czy ktoś będzie mnie mył, czy karmił... i nawet mogę wysnuwać hipotezy co do tego, jaka jest pora roku. Teraz jest chyba początek maja, bo przestaję widzieć zegar dopiero po dziewiątej, a znów go widzę około szóstej rano. Bardzo chciałbym mieć dostęp do widoku z okna, wtedy mógłbym tę hipotezę zweryfikować, i w ogóle życie stałoby się o wiele ciekawsze.

Albert uważnie mi się przygląda. Stara się podążyć za moim wzrokiem. Zrozumie, o co mi chodzi?
– Ja ciebie naprawdę okropnie zaniedbałem – mówi ze skruchą. – I wyobraźni mam za mało, chociaż wszyscy twierdzą, że jest wręcz przeciwnie. Czas i przestrzeń... Przecież ty stąd niczego nie widzisz poza komodą i zegarem! I pewnie nie wiesz, jaki dziś jest dzień i miesiąc, bo tak długo byłeś nieprzytomny. Więc jest czwartek, piątego maja. I zaraz przesunę łóżko tak, żebyś mógł patrzeć przez okno. Nic się nie martw, zegar też powiesimy na tamtej ścianie, żebyś miał chociaż trochę kontroli nad sytuacją.

Bardzo chcę się uśmiechnąć tak naprawdę, od ucha do ucha, ale zbyt jestem zmęczony. Albert jest nieoceniony! A ja go o mało nie zabiłem...