wtorek, 31 stycznia 2012

Książę spod Pont Neuf (część III)


Szybko się tego popołudnia pozbyłem gazet. Przeliczyłem pieniądze i odliczyłem swoją prowizję. Nieźle. Kupiłem sobie drożdżówkę z serem, cieplutką, prosto z pieca. Paszteciki z mięsem bardzo kusząco pachniały, ale przypomniałem sobie sadystów i kochankę londyńskiego fryzjera i jakoś mi ochota na pasztecik odeszła.

Szedłem przez most, który kiedyś nazywał się Królewski, a teraz Narodowy. Pogryzałem moją pyszną bułeczkę i nie wychodziła mi z głowy historia o londyńskim golibrodzie. Stanąłem przy balustradzie i zapatrzyłem się na Sekwanę. Czy i dzisiaj kryje się w niej jakaś ohydna tajemnica?

Przy moich stopach wylądował gołąb. To mnie trochę oderwało od przykrych myśli. Rzuciłem mu okruszek bułki. Zjadł. Powolutku przykląkłem i podałem mu drugi okruszek na wyciągniętej dłoni. Trochę miał wątpliwości, ale w końcu się odważył i wziął smakołyk z ręki.

– Dzień dobry, chłopak – powiedział nade mną ktoś z bardzo dziwnym cudzoziemskim akcentem.

Wzdrygnąłem się. Gołąb odleciał.

Facet był dość młody, wysoki, miał bardzo jasne włosy, bladoniebieskie oczy i chudą twarz z długim nosem. Czarna peleryna, aksamitny beret.
– Dzień dobry panu – odpowiedziałem. Rozejrzałem się. Na szczęście parę innych osób szło przez most.
– Chcesz coś zarobić, chłopak? – zapytał obcy. – Dwa liwry za godzinę?

Dwa liwry? Wariat czy sadysta?

– To zależy, za co, proszę pana – powiedziałem.
– Jakbyś poszedł ze mną do mój hotel i tak trochę poklęczał. Ta pozycja i ptak mnie się podoba. Tylko byś się musiał rozebrać – poinformował cudzoziemiec.

Francuscy frajerzy to tak dokładnie nie określają, jakie mają wymagania, w każdym razie nie na wstępie.

– Nie, proszę pana, nie mogę, muszę wracać – odparłem szybko i jeszcze szybciej ruszyłem w stronę bulwaru. Facet za mną.

– Chłopak, ja coś może nie tak mówił – nie dawał za wygraną. – Ja słabo mówi po francusku. Ty się boisz, że ja co złego chcę? – roześmiał się. – Ja, widzisz, jestem artysta, z Danii. Ja chcę z tobą robić skulpturę z taki duży ptak. Musisz być bez ubrania, bo to w greckim stylu ma być. Będziesz ulubieniec Zeusa.

To ich dwóch jest, on i ten jakiś Zeus? To by tłumaczyło hojną cenę, pomyślałem. Jak na sadystę z tajnej organizacji on za otwarcie gada. To chyba zwykły frajer, tylko bardziej narwany od przeciętnych. Może dlatego, że cudzoziemiec. O skulpturach w życiu nie słyszałem, chociaż swoje doświadczenie mam. Po grecku to jeszcze jest do zniesienia, chociaż oczywiście obrzydliwe jak wszystko w tej dziedzinie, ale jeszcze czego, miałbym świństwa robić, jak z głodu ani z zimna nie umieram?

– Przepraszam, ale muszę wracać do pracy – powiedziałem. Przytrzymał mnie za ramię.
– Jak będziesz miał czas, to przyjdź, ja cię proszę, ty mi bardzo pasujesz . Hotel „Pod Lilią”, wiesz, gdzie? Umiesz czytać? Tu moja wizytówka, pokażesz portierowi – podał mi bilecik. – I nie bój się, ja nic złego nie chcę. Tylko przyjdź szybko, bo w sobotę ja wyjeżdżam do Rzymu. Masz zadatek – wyjął z kieszeni pół liwra.
– Nie mogę wziąć pieniędzy, bo nie wiem, czy przyjdę. Do widzenia – powiedziałem i pognałem co sił w nogach. Nie dogoni mnie.

Dopiero w sieni redakcji przyjrzałem się bilecikowi. Nie wiadomo, jak to wymówić: „Bertel Thorvaldsen”. Imię i nazwisko tak samo dziwaczne, jak ten frajer.
Mordercy chyba nie rozdają przyszłym ofiarom wizytówek? A może on jest wyjątkowo sprytny i właśnie to robi dla zmylenia tropu? Na wizytówce można sobie dać wydrukować, co się chce, Bertel Thorvaldsen czy Hilary Cebula.

Z drugiej strony, czy mógłby mordować chłopaków i przerabiać na wędliny w numerze hotelowym, i to w przyzwoitym hotelu? Przecież personel coś by zauważył. Hmm... a jeżeli cały hotel jest w rękach tajnej organizacji sadystów? A z piwnicy jest podziemne przejście nad Sekwanę, i przez nie wynoszą resztki ciał? Może mam szansę na wykrycie zbrodniarzy i położenie kresu tej okropnej historii? Jakby się udało, to kto wie, może w książkach by o mnie pisali? Albo jeszcze lepiej: sam napisałbym o tym książkę.

Żaden z chłopaków od Nochala mi nie pomoże, co do tego nie mam złudzeń. Udają chojraków, ale tak naprawdę boją się karku nadstawiać. Pójść na policję głupio, bo przecież nie mam pewności. Jak się rozniesie, że na zwykłego frajera glinom doniosłem tylko za to, że chłopaczka sobie chciał wziąć do hotelu, to marna moja dola.

Myślałem, myślałem i nic nie wymyśliłem.

– Skocz, Bazil, do „Coq au vin”, pan Saint-Just tam o tej porze powinien siedzieć. Przypomnij mu, że artykuł na dzisiaj obiecał. Najlepiej przypilnuj, żeby skończył przy tobie. Masz, przy okazji zupę sobie zjedz, ale bez artykułu mi się nie pokazuj – powiedział redaktor i dał mi pół liwra. Takie polecenia to był kolejny dowód na istnienie Boga.

Pan Saint-Just rzeczywiście siedział w „Coq au vin” i jadł zupę cebulową. Ale nie siedział sam. Towarzystwa dotrzymywał mu sadysta z Mostu Republiki.

– Mon Dieu! Mon Ganimedes! – wykrzyknął radośnie sadysta.

Gdyby nie to, że knajpa była pełna, a za bufetem stał tęgi, uśmiechnięty pan Claudet, to dusza by mi uciekła w pięty. Za panem Saint-Just nie przepadałem. Był bardzo przystojny, ale miał złe oczy. Różne rzeczy o nim mówili. Podobno własnych kumpli powysyłał na szafot. Nazywali go nawet „aniołem śmierci”. A teraz z sadystą je obiad.

– To o niego ci chodziło? O tę sierotę z „Gazette”? – zaśmiał się pan Saint-Just. – Dobra, dobra, Bazil, ja wiem, że redaktorowi się z tym artykułem śpieszy, ale jeszcze parę linijek muszę dopisać. A ten pan cię koniecznie chce narysować, nie wiem, co takiego w tobie zobaczył.

– Do hotelu z tym panem nie pójdę. Pan redaktor mi kazał szybko wracać – powiedziałem na tyle głośno, żeby pan Claudet mnie usłyszał.

– Ty, chłopak, mnie źle rozumiesz – odezwał się sadysta. – Ale ty mądry jesteś, że się boisz. U was inaczej niż w Danii, chłopakowi bać się trzeba. Ciało jakieś inne wezmę, mnie twoja głowa wystarczy. Czapkę załóż, do kompozycji potrzebna.

Tak więc zostałem Ganimedesem – pierwszy, ale nie ostatni raz. Thorvaldsen mi podczas rysowania opowiedział historię o Ganimedesie i Zeusie. Nigdy tej jego rzeźby ze mną i z orłem-Zeusem nie widziałem, ale słyszałem o niej bardzo entuzjastyczne opinie. Tylko dziwią się koneserzy sztuki tym, że Ganimedes ma na głowie czapkę fryzyjską. A Thorvaldsen jest teraz sławą światową, z zamówieniami  nie może nadążyć. Nawet w Warszawie dwa pomniki zrobił.

Ale wracajmy do roku 1794.
Chociaż może lepiej nie wracać? Bo w tym roku to już diabeł na dobre przejął rządy nad światem. 

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Książę spod Pont Neuf (część II)


Oglądanie książek już nie wchodziło w rachubę. Pobiegłem pędem do mojej kryjówki pod przęsłami mostu i wcisnąłem się w nią jak najgłębiej. Bardzo tęskniłem za Aniołem, ale widać miał co innego do roboty. Nie przyszedł. Mimo wszystko dobrze było o nim myśleć.

Na śniadanie zjadłem dwie gruszki. Syn mleczarza wyzdrowiał i teraz znów pomaga ojcu, więc nie ma się do czego śpieszyć, na targu dopiero później ruch się zacznie. Na ulicach było pusto. Porządnie umyłem się pod pompą, chociaż zimno było. Przyjemnie być czystym. Nałożyłem czystą koszulę, a tę wczorajszą wyprałem, na ile się to dało w zimnej wodzie. Zawróciłem, żeby ją powiesić na kołkach specjalnie w tym celu wbitych przy wejściu do mojego prowizorycznego domostwa. Jakoś nikt mi stamtąd do tej pory niczego nie ukradł.

Odwróciłem się i zamarłem. W przybrzeżnej wodzie kołysała się tym razem głowa. Głowa Marka.

Widok uciętej głowy to dla nikogo w Paryżu nie pierwszyzna, ale... ale nie głowy chłopaka, którego wczoraj poczęstowało się gruszką i bułką. Wrzasnąłem. Nie mogłem tego powstrzymać.

Mój krzyk sprowadził dwóch żandarmów o znudzonych minach. Wskazałem trzęsącą się ręką na chyboczącą się głowę.

Jeden odszedł, a drugi sięgnął do wody i wydobył głowę Marka, chwytając ją za włosy jak kat pod gilotyną. Położył głowę na brzegu. Patrzyła w górę szklistymi, mlecznobiałymi oczami.

Ten pierwszy żandarm wkrótce wrócił z jakimiś dwoma gośćmi w cywilu. Jeden otworzył notatnik, a drugi wyjął szkicownik i ołówek i zaczął rysować.

Powiedziałem, im co mogłem. O wczorajszym znalezisku też.
– Czemu już wczoraj nie przyszedłeś na posterunek? – spytał srogo ten z notesem.
– Nie wiem... – bąknąłem. – Ciemno się robiło... Bałem się.
– Pewnie kradniesz, jak tamten? – spytał jeszcze surowiej.
– Nie – wyprostowałem się. – Proszę zapytać, kogo pan chce, na targu. Mnie wszystkie przekupki znają. Każda panu powie, że nie kradnę. Ja zarabiam na życie. Rozkładam towary, chodzę na posyłki, pilnuję koni woźnicom. Tego pana też może pan zapytać, pana Gautier, on tu sprzedaje książki – wskazałem na idącego przez most ze skrzynką na plecach bukinistę. Proszę spytać, czy mu kiedykolwiek co ukradłem.

Rzeczywiście porozmawiali z bukinistą. Pytali go, czy czegoś podejrzanego tu nie widział. O mnie spytali tylko mimochodem. Nie zawiódł mnie.

– Porządne dziecko – powiedział. – Aż dziw bierze, że się taki na ulicy uchował. Jakby się człowiekowi trochę lepiej wiodło, to może nawet dałby mu jaką stałą robotę i dach nad głową. Bystry chłopiec, sam się czytać nauczył.
 – Umiesz czytać? – spytał ten ze szkicownikiem. – Ile ty masz lat, mały?
– Ile mam lat, to tak dokładnie nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Może dziewięć? Marc miał dziesięć lat, a ja byłem od niego trochę niższy. A czytać umiem, proszę pana, ale nie sam się nauczyłem, tylko pan Gautier mi pomógł, i jeszcze inni panowie, którzy sprzedają książki.
– Gdzie mieszkasz?
– A... jak popadnie – odparłem ogólnikowo. Może nie wolno spać pod mostem?
– Pójdziesz ze mną – powidział rysownik. Zamknął blok z ponurym portretem tego, co zostało z Marka. – Pogadam z redaktorem. Jakaś robota się może dla ciebie znajdzie.

Tragiczny koniec Remiego i Marka stał się zatem dla mnie początkiem nowego etapu w życiu. W porównaniu z poprzednimi był to prawie raj. Zostałem roznosicielem gazet i gońcem w redakcji Gazette nationale de France

Wieczorami mogłem czytać gazety i książki, bo książek było sporo na biurkach i półkach, i wolno było mi je brać pod warunkiem, że odłożę je na miejsce. Najlepsze było to, że miałem dach nad głową. I nawet pierwsze w życiu łóżko w kącie redakcyjnego magazynu. Stare, żelazne, skrzypiące, ale dla mnie szczyt wygody, a przede wszystkim gwarancja, że kiedy nadejdą mrozy, nie będę musiał wybierać, czy zamarznąć pod mostem, czy... płacić za nocleg takimi usługami, jakimi się za nocleg płaci. Bo kto nie ma złota ani miedzi, ten płaci tym, na czym... wiadomo. A ja, cóż, miałem w tym praktykę i podobałem się frajerom.

W tydzień po moim zainstalowaniu się w Gazette przepadł bez wieści syn roznosiciela mleka, niedorozwinięty Edek. Ojciec wszędzie go szukał. Płakał. Pierwszy raz widziałem, żeby dorosły mężczyzna płakał. Szukano oczywiście i w Sekwanie. Po trzech dniach znaleziono stopę z kawałkiem nogi, ale trudno było powiedzieć, czyją; można było tylko stwierdzić, że  była to noga dzieciaka mniej więcej w moim wieku.

W gazecie ta wiadomość pojawiła się dopiero na czwartej stronie, bo egzekucje wrogów republiki były oczywiście o wiele ważniejsze.

Po rozniesieniu porannych gazet i załatwieniu paru sprawunków dla redaktorów przysiadłem się do Nochala i jego chłopaków.

– Słyszeliście o Edku od mleczarza? – zagaiłem. Jasne, że słyszeli.
– Jak myślicie, kto to robi i po co? – spytałem.

– Król Herod – odezwał się Pascal. Był autorytetem teologicznym, ponieważ jego stryjeczny dziadek pracował przed rewolucją jako kościelny u Panny Marii. – To znaczy, nie dosłownie, ale Herod mi przyszedł na myśl. On, rozumiecie, był królem, kiedy się urodził Pan Jezus. Jakiś prorok czy inny czarnoksiężnik mu powiedział, że urodziło się dziecko, które ma być królem ważniejszym od niego. To ten Herod wszystkich małych chłopców w swoim kraju kazał pozabijać. Oni może też chcą zabić kogoś ważnego, a nie wiedzą, kto to. Tylko, że to mały chłopak.

– Przecież delfina trzymają w Temple – sprzeciwił się Pierre. – To kogo by szukali?

– Ja tam myślę, że po prostu przerabiają te zabite dzieciaki na kiełbasy – rzucił Nochal. – Czy inną wędlinę, bo mięso teraz drogie jak diabli. A głowy, ręce i nogi wyrzucają do rzeki, bo za mało mięsa na nich jest i nie chce im się z tym babrać.

– To jest myśl – powiedziałem. – Taką historię czytałem, bukinista mi tę broszurkę dał za wyczyszczenie butów, bo trochę była podarta. To było w Londynie. Tam mieszkał jeden golibroda, co, jeżeli mu się jakiś klient nie spodobał, to mu brzytwą podrzynał gardło. Za fotelem miał klapę od piwnicy i tam wrzucał trupa. Wycierał krew, i za następnego klienta. A w piwnicy trzymał taką olbrzymią maszynkę do mięsa. Jak zamknął warsztat, to schodził do piwnicy i mielił trupy, a to mielone mięso dawał swojej kochance, co prowadziła garmażerię, i ona z tego robiła paszteciki. Dużo kasy na tym zbili.

– I co, złapali ich? – zainteresował się Nochal.

– Tak na pewno nie wiem, bo dwóch ostatnich kartek brakowało. Ale raczej tak, bo skądby inaczej było o tym wiadomo?

– No, racja.

– Ale jedno drugiemu nie przeszkadza – Pascal upierał się przy swojej teorii. – Mogą szukać kogoś ważnego, a przy okazji robić kiełbasy, czy tam pasztety.

– A Lucek mówił, że ci mordercy to są sadyści – odezwał się Albin zwany Kapciem, który przed chwilą do nas dołączył.

– Co to za jedni?

– Pewnie jakaś nowa partia – powiedziałem. – Coś jak żyrondyści czy hebertyści. Ale w gazecie nic o nich nie było.

– Bo to może być tajne ugrupowanie – zasugerował Kapeć.
– Ładne mi tajne, jak Lucek o nim wie – zauważyłem i zostałem nagrodzony pełnymi aprobaty chichotami. Lucek, starszy brat Kapcia, znany był z niepowstrzymanej gadatliwości.

– Jak się zwał, tak się zwał, ale przecież trzeba coś zrobić, żeby ich wytropić.  Ile czasu człowiek ma się bać własnego cienia? – dodałem.

– Ty, Książę, nie pchaj łapsk między drzwi – zawyrokował poważnie Nochal. – I z obcymi frajerami nigdzie nie łaź, bo następny będziesz.

– Nie muszę łazić z frajerami – odparłem dumnie. – Mam robotę i dach nad głową. Idę, bo popołudniówkę trzeba roznosić.

A teraz znowu bardziej literacko: Książę spod Pont Neuf (część I).



– Pozostajemy w gotowości bojowej. Dzieci się bawią, ale też są przygotowane na każdą ewentualność – podsumował Ian. – Mamy czas do rana, więc może jakaś nowa opowieść?
– Tylko nie o nas, Ian – zastrzegł Richard. – Pani Asia ma prawa autorskie, porządne, nie na podstawie ACTA. To była przyzwoita wzajemna umowa.
– Bazil pozwolił mi przeczytać wam swoje wspomnienia z dzieciństwa – powiedział Aslak. – Długo się wstydził i wahał... Pierwszy fragment opublikował, zdaje się, w odcinku 77 . Potem miał wątpliwości... Ale wczoraj mi powiedział, że OK...
***
Zatem zaczyna się opowieść pod tytułem: „Książę spod Pont Neuf”. Pierwszy fragment jest pod wyżej wspomnianym linkiem, odcinku 77, a kontynuacja poniżej:

Kradzież to świństwo, nie? Więc postanowiłem, że nigdy nie będą kradł, choćby nie wiem co. I opłaciło mi się, bo miałem dzięki temu dobrą opinię na targu. Przekupki często mnie wołały do pomocy przy rozstawianiu i zwijaniu straganów, bo wiedziały, że nie wezmę nic poza tym, co same mi dadzą jako zapłatę. Nawet mnie czasem polecały klientkom, żebym odniósł im zakupy do domu. „Ten mały nie kradnie, to dobry dzieciak” – zapewniały. Ale nieczęsto się taka okazja do zarobku zadarzała, bo zamożniejsze mieszczki przychodziły po zakupy ze służącymi, a biedniejsze żałowały tych paru groszy i wolały same nieść koszyki.

Jednak tego czwartku jakaś starsza, szczupła i przyzwoicie odziana niewiasta poprosiła mnie o zaniesienie do domu kosza z jarzynami. I nie tylko o to, ale też o obranie jarzyn do zupy. Wyjaśniła mi, że zachorowała jej służąca. A obierkami marchwi i selera miałem potem, wyobraźcie sobie, nakarmić króliki! Naprawdę. Nie były zamknięte w klatce, tylko kicały sobie w małej zagródce w ogródku za domem. Dawały się głaskać i stawały słupka, kiedy trzymałem w górze kawałeczki jarzyn. To był widocznie taki dzień, kiedy diabeł patrzył w inną stronę, a Bóg z jakiegoś powodu szczególnie się mną zainteresował.

Na środku ogródka rosła wielka, stara grusza. Gałęzie uginały się pod ciężarem dojrzałych, żółtych owoców. Aż mi ślinka ciekła, no, ale nie należały do mnie. Pożegnałem się z królikami i wróciłem do kuchni. Spytałem, czy mógłbym jeszcze w czymś pomóc.

– Nazrywaj gruszek, do obu koszyków – poleciła ta dobra kobieta, która najwyraźniej była w przymierzu z Bogiem. – Dwie możesz zjeść, więcej nie, bo brzuch cię rozboli i nie będziesz mógł zjeść zupy.

Dała mi nie tylko pełen talerz pysznej zupy z mięsem, ale i zwyczajowe parę groszy, a potem popatrzyła na moje nogi, wyszła i wróciła z parą butów. Po najmłodszym synu, powiedziała. Prawie wcale nie zniszczone i tylko ciut na mnie za duże. I jeszcze bułkę i kilka gruszek dostałem na drogę. Sami powiedzcie, czy to nie był cud? Bardzo byłem Panu Bogu wdzięczny.

Zatem Pan Bóg był, chociaż mały. Był też Anioł. On był wielki, ale do rządzenia światem się nie kwapił. Zresztą istniał tylko w snach. Dopiero w Paryżu dowiedziałem się, że to Anioł. Przedtem nazywałem go w myślach po prostu Piękny. Bo był piękny.

Pojawił się pierwszy raz po tym, kiedy pierwszy raz mnie zmusili, żebym... żeby on ze mną to zrobił. To śmierdzące świństwo. Najpierw krzyczałem, ale okazało się, że kara za krzyczenie jest dużo gorsza od wszystkiego innego. Przez pół nocy wymiotowałem. Już nie miałem czym, ale całe moje wnętrze się skręcało. W końcu wczołgałem się pod derkę na moim posłaniu w obórce. Pozwoliłem sobie na to, żeby bardzo cicho sobie popłakać. Wtedy przyszedł On. Był olbrzymi. Musiałem wysoko zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Miał ciemnobłękitne oczy i włosy jak ze złota. Skrzydła też były złote. Złote, ale bardzo mięciutkie. Wiem, bo schylił się, wziął mnie na ręce i okrył tymi skrzydłami. Zrobiło się ciepło i bardzo dobrze. Zasnąłem i przyśnił mi się nowy sen, też śliczny. Były w nim tańczące śniegowe gwiazdki, srebrzyste i cieplutkie. Kiedy się obudziłem z tego snu we śnie, Anioł dalej trzymał mnie na rękach. Chciałem go poprosić, żeby mnie ze sobą zabrał, ale nie mogłem mówić. Język miałem zupełnie sztywny, a wargi zdrętwiałe. Próbowałem nimi poruszać, ale żadne słowo z nich nie wychodziło. Jednak Anioł został ze mną aż do rana.

Pojawił się jeszcze dwa razy. Za trzecim razem tylko na chwilę wziął mnie pod skrzydła. I po raz pierwszy do mnie przemówił. „Nie wolno ci spać” powiedział. „Wstawaj i uciekaj, szybko, bo inaczej nie przeżyjesz jutra”. I delikatnie mnie przytulił.

Miał rację. Ja już poprzedniego wieczoru myślałem, że to moje ostatnie chwile.

Musiał mi ten anielski uścisk dodać sił, bo jakoś bez trudności wstałem, chociaż cały byłem posiniaczony. W szarym świetle przedświtu zebrałem w węzełek cały mój skromny dobytek, ucałowałem aksamitne nozdrza konia i wilgotne pyski obu krów, wymknąłem się, uważając, żeby wrota nie zaskrzypiały, i pobiegłem przez las na paryską drogę.

Potem Anioł długo się nie pojawiał. Spotkałem go dopiero wiele lat później. W pierwszej chwili go nie poznałem, bo miał normalne ludzkie rozmiary, nie miał skrzydeł i ubrany był w mundur porucznika szwoleżerów. A ja byłem półprzytomny. Dopiero następnego dnia rozpoznałem jego oczy. Oczu nie mógł zmienić.

Nie będę więcej o nim pisał, bo... bo nie wolno, i tyle.

Wracam myślami do październikowego przedpołudnia sprzed ponad dwudziestu lat. Idę w moich prawie nowych butach przez bulwar nad Sekwaną, w kieszeniach czuję miły ciężar smakołyków. W każdej chwili mogę sobie zjeść bułkę albo gruszkę, ale rozsądniej z tym poczekać, bo przecież jestem najedzony. Słońce ciepło przygrzewa, można rozpiąć kapotę. Życie jest dzisiaj fajne. Dla ukoronowania takiego świetnego dnia pójdę pooglądać książki u bukinistów. Jest paru takich, którzy mnie nie odpędzają, podoba im się, że umiem i lubię czytać. Trzeba umyć ręce, książek brudnymi rękami nie dotknę. Najlepiej umyć ręce, a przy okazji twarz i szyję, przy pompie na rogu, bo w rzece woda nie zawsze jest całkiem czysta.

Ale przy pompie strasznie długa kolejka bab z wiadrami. Nie chce mi się tak długo czekać. Zejdę jednak nad rzekę.

– Hej, Książę! – woła znajomy głos. To Marc, doliniarz z bandy Nochala. Miałem z nimi kiedyś trochę konfliktów, ale odkąd pomogłem Nochalowi w ucieczce przed żandarmem, przewracając gliniarzowi po nogi beczkę ze śledziami, nastało zawieszenie broni. Dają mi spokój, chociaż mnie uważają za dziwaka i nazywają księciem, bo nie kradnę i często się myję, i staram się prać koszulę i onuce, kiedy tylko mam okazję.

– Salut, Marc – mówię. – Dawno cię nie widziałem. Jak interesy?

– Do dupy. Stary mi cały utarg zabrał, mówi, że mu się należy, bo się na lekarstwa wykosztował, jak byłem chory. Pewnie znów się schleje i piekło zrobi, lepiej na chatę nie wracać. A na dodatek Remiego gdzieś diabli wzięli. Myślałem, że się u niego prześpię. Od dwóch dni nikt go nie widział. Nie napatoczyłeś się przypadkiem na niego?

– Dzisiaj ani wczoraj nie – odparłem. – We wtorek z nim ostatnio gadałem.

Przyjrzałem się Markowi i wyciągnąłem z kieszeni gruszkę.
– Masz – powiedziałem. – Spróbuj, dobra.

Popatrzył z niedowierzaniem.
– Czego ode mnie chcesz?
– Niczego – wzruszyłem ramionami. – Bierz, na poprawę humoru. Jak jesteś głodny, to pół bułki też ci mogę dać. Z masłem.
– Książę spadek dostał? – spytał i żarłocznie ugryzł gruszkę. – Ale pycha!
– Miałem dobry dzień – wyjaśniłem i podzieliłem się z nim bułką.
– A zresztą, bierz całą – dodałem po namyśle. – Ja się dziś najadłem. Cześć, powodzenia.
– Masz u mnie rewanż, Książę – klepnął mnie po ramieniu i rozstaliśmy się. Zszedłem nad wodę. 

Rozsunąłem przybrzeżne zarośla i zanurzyłem ręce w wodzie. Ale zaraz je cofnąłem, bo natrafiły na coś obrzydliwie oślizgłego.

Wśród wodorostów kołysała się ręka, która nie należała do mnie ani w ogóle do nikogo. Była odcięta mniej więcej w połowie przedramienia. Ale jeszcze we wtorek należała do Remiego, tego, o którego dopytywał się Marc. Nie miałem wątpliwości. Nad przegubem był mały tatuaż z sercem i krzywą kotwicą. Remi był bardzo dumny z tej ozdoby, którą zawdzięczał kuzynowi-marynarzowi.

(c.d.n.)

Odcinek 88: Druga fala protestów, czyli „Sayonara, baby!”



– Jak tam było w Warszawie, panowie? – zainteresował się pan Staszek. – Sam bym z wami poleciał, ale przecież ktoś musiał bydełko obrządzić i jakieś zakąski przygotować. Bohaterstwo wymaga zaplecza i tej... jak jej tam... infrastruktury.
– A, trochę się rozczarowaliśmy – westchnął Richard.

– Myślałem, że będzie rozrrróba jak pod Grrunwaldem, a te demonstrracje były takie anemiczne, jak, nie przymierzając, Aslak za życia ziemskiego – zgodził się komtur.

– Ojej, Ulf... Ale ty za to masz tyle energii... Bardzo ładnie szczękałeś łańcuchami – zaszczebiotał Aslak.

Edzio udał, że nie słyszy, i wdał się z Richardem w dyskusję na temat wersyfikacji haseł na protestacyjnych transparentach.

– Będzie druga fala protestów – powiedział pocieszająco hrabia Filip. – Przeciw ratyfikacji...

„Wujek ma Tolę! Tarara, wujek ma Tolę!!!” – rozległo się w sieni.

Sześciososobowa zamaskowana skrzydlata grupka wbiegła w podskokach do tawerny.

„Wujek ma Tolę! Wujku, postawisz nam Colę?!” – wyskandowały aniołeczki, zdjęły maski i grzecznie się ukłoniły.
– Pewnie, że postawię wam Colę. Pizzę też, albo hamburgery, jak chcecie – zadeklarował Richard, uśmiechając się do swoich ulubieńców.

– Zaraz, zaraz – nasrożył się Ian. – O tej porze sami się włóczycie? Mama wam pozwoliła biegać po nocy bez opieki?

– Przecież nie jesteśmy sami i bez opieki, tylko z wujkami i z tatą – zauważył rozsądnie Edgarek.

– Nie bądź zgredem, tatusiu – uzupełnił serdecznie Hubercik. – Nie było okazji zapytać mamy. A ty ją pytałeś, czy ci pozwoli o tej porze zamówić podwójnego schabowego z potrójną wódeczką? Przecież nie będziemy na siebie nawzajem donosić.

– Nooo... dobra – ustąpił Ian. – Ostatecznie jest karnawał... Byliście na szkolnym baliku maskowym, prawda? Za kogo ty jesteś przebrana, Elżuniu?

– Za moją imienniczkę, Lisbeth Salander, tę z „Milenium” – Elżunia nonszalancko poprawiła czub punkowej fryzury.
– Mama ci pozwo... – zaczął Ian, ale urwał i machnął ręką.
– Nie chodzi o zabawę, tato, ale o poważną akcję – wyjaśniła Elżunia. – Poczekamy, okaże się, czy mieliśmy dobry pomysł.

Zanim na stole aniołeczków pojawiły się pizze i hamburgery, z kominka wyjrzało znajome, usmolone oblicze Mefistofelesa.

– Dobry wieczór. Bazila nie ma? – spytał niepewnie.
– Nie jesteś na bieżąco. Bazil wrócił do doczesności, prawie miesiąc temu – poinformował hrabia Filip.
– Co??? Niech to Lewiatan pochłonie! – zalamentował diabeł. – Jak my sobie teraz poradzimy? Strona Lucyfera zablokowana, www.piekło.org nie działa, jak my mamy w takich warunkach kusić?
– Bezczelność. Do nas przychodzicie prosić o pomoc w kuszeniu? – oburzył się święty Edgar.
– Przecież obie strony mają w tym interes. Skąd byście brali świętych, jakby nikt się nie musiał opierać pokusom? – chlipnął Mefistofeles. – A jeżeli Lucyfer się dowie, że Bazila z oczu straciłem, to do dziesiątego kręgu mnie zdegraduje...
– Spoko, panie diabeł – odezwał się Hieronimek. – Może się dogadamy. Widzi pan, siostra i ja braliśmy u wujka Bazilka korepetycje z informatyki...
– Aaa... Panienka wygląda na kompetentną osobę, kawaler też – ucieszył się szatan.
– Coś za coś – Elżbietka poprawiła na szyi obróżkę ze stalowymi kolcami. – Najpierw zaświadczenie od Lucyfera, że nie poprze ratyfikacji ACTA. I żadnych fejków. Podpisane ma być w obecności świętego wujka Edgara i wujka Filipa Garricka z naszego MSZ-u. Niech się pan lepiej pośpieszy, bo mam wrażenie, że pana skrzynka mailowa wkrótce będzie przepełniona.
– Już, już... – Mefistofeles podwinął ogon pod siebie i wykonał w tył zwrot.

– Sayonara, baby! – wrzasnęli bliźniacy. – Panie hrabio – zwrócili się do hrabiego Feliksa de Saint-Pierre  – będziemy mogli pobawić się w corridę z Torusiem?
– Tylko ostrożnie, żebyście mu jakiejś krzywdy nie zrobili – zgodził się dobrodusznie hrabia de Saint-Pierre.
– Ale po corridzie to już wracamy do domu – zawyrokował Ian – bo jak mama się dowie...
– Spoko – odezwał się milczący do tej pory Antoś. – Mama wróci dopiero jutro koło południa. Poszła z panią Jolą i panią Florą do jakiegoś klubu. Pan Asmodeusz po nie przyszedł. Pani Flora do mamy powiedziała tak: „Złotko dlogie, uważasz się za kobietę wyzwoloną, a jeszcze nie byłaś w klubie singelsów?” A może „sfingelsów”, dokładnie nie usłyszałem, bo pani Słowacka zaraz powiedziała „Antoś słucha” i już się więcej niczego nie dowiedziałem, tylko, że pani Słowacka kazała mamie zostawić kartkę, że wróci na brunch, żebyś się nie denerwował...
– A czym tu się denerwować. Znowu jakieś feministyczno-kulturalne wymysły – machnął ręką Ian. – Ważne, że mama się nie dowie, o której wróciliśmy. Panie Stasiu, jeszcze setuchnę, póki dzieci się bawią...

sobota, 28 stycznia 2012

Odcinek 87: Per astra contra ACTA



– Ładnie tę historię opowiedziałeś, Larry – odezwał się święty Edgar – ale masz skłonności do egzaltacji, braciszku. Takiego świętego ze mnie zrobiłeś...

– Przecież jesteś świętym – przypomniał Ian.

– Ale wtedy nie byłem.

– Zawsze byłeś święty – zaprotestował Richard. – Odkąd cię pamiętam. Gdyby nie ty, to źle bym skończył.

– I tak źle skończyłeś, Richie...

– Ale tylko w życiu doczesnym!

– Może nam o nim opowiesz? – zaproponował Larry.

– E, nie... Jeżeli cię moje życie doczesne interesuje, to przeczytaj sobie książkę pani Asi, link jest na jej blogu. „"Witraż z jednorożcem"” się ta książka nazywa.

– Lepiej niech Larry tej książki nie czyta – włączył się Edzio, jeszcze bardziej zarumieniony niż Richard.

– Edziu, myślałem, że ten problem już rozwiązaliśmy – nieśmiało skrytykował przyjaciela Aslak. – Powinniśmy brać przykład z Richarda. On się nie wstydzi dawnych grzechów.

– Pan Rysiek to nigdy wstydu nie miał – mruknął pod nosem pan Staszek.

– Aslak ma rację. Wszyscy grzeszyliśmy... – zaczął Ian.

– Ty to tylko nieumiarkowaniem w jedzeniu, he, he – zaśmiał się diabolicznie biskup Roland.

– Nieprawda! Wcale nie tylko! – zaperzył się Ian.

– Nie licytujcie się! – zdenerwował się święty Edgar. Chciał jeszcze coś dodać, ale przerwała mu kakofonia dźwięków składająca się z frenetycznego szczekania Toli, donośnego muczenia (jak gdyby na dwa głosy) oraz pierwszych taktów arii torreadora z „Carmen”.

Larry podbiegł do okna.
– Moja krowa! – zawołał radośnie.
– Moja komórka... gdzie ja ją mam? – pan Feliks nerwowo przeszukiwał kieszenie kurtki.

Wkrótce sytuacja została opanowana. Larry i Richard uspokoili zwierzątka, a pan Feliks znalazł komórkę.
– Jean? Jeanek? – powtarzał przez chwilę. – Carrramba, rozłączyło nas...

– Połączenie z Ziemią to trudna sprawa  – zauważył Richard. – Jean pewnie za chwilę przyśle TMS-a. TMS-y z reguły dochodzą.

Miał rację. Komórka wkrótce brzęknęła. Pan Feliks z nieco zbulwersowaną miną czytał wiadomość.
– Trochę niejasne – stwierdził i przeczytał na głos:

„Tata, jest w porzo, ale B. w drodze do Wawy zwinęli w Pniu za ACTA. Jadę wyciągać, love u, pozdro ch w t”.

– To zakończenie zupełnie mi się nie podoba – dodał pan Feliks.

– Nic w tym złego nie ma – włączył się Aslak. – W przekładzie na formę tradycyjną brzmiałoby to tak: „Tato, wszystko w porządku, ale Bazila po drodze do Warszawy zatrzymała w Poznaniu policja w związku z demonstracją przeciw ACTA...”

– Chyba „przeciw aktom” – zauważył Edzio.

– „...przeciw ACTA” – kontynuował Aslak. – „Jadę do Poznania starać się o uwolnienie Bazila z aresztu. Łączę wyrazy synowskiej miłości i pozdrowienia dla chłopaków w tawernie”.

– Aha. Dobrze, bo już myślałem, że bez szacunku się szczeniak do mnie odnosi – odetchnął z ulgą pan Feliks. – Bazila Jean zza kratek wyciągnie, to mu nie pierwszyzna. Ale o jakie akta chodzi?

– ACTA to taka umowa wprowadzająca inwigilację internetu – wyjaśnił hrabia Filip. – Przekręt taki bezczelny, że słów brak. Wyobraźcie sobie, jakby tak u każdego w komputerze siedział sierżant Serafin...

– W takim razie mobilizacja! – zdecydował Ian.

– Zgoda – poparł go Larry. – Właściwie miałem was wszystkich zaprosić na karnawałowy bal maskowy na Polach Elizejskich... Ale skoro sytuacja tak wygląda, to wrzucam na Fb wiadomość dla wszystkich zaproszonych. Niech bal odłożą na później i przyłączą się do demonstracji.

– Dawno nie strrraszyłem – uśmiechnął się komtur Ulf. – To będzie fajniejsze, niż brzęczeć łańcuchami w Rrrotherrrburrgu!

– Ja szybciutko zrobię maski dla nas wszystkich – zaoferował Richard – i lecimy!

– Lecimy. Per astra contra ACTA! – zgodził się święty Edgar.

piątek, 27 stycznia 2012

Więzy krwi (część VIII)


– Wraca pan do tego świata, Bogu niech będą dzięki – powiedział nieznany mi zakonnik. – Nasz ojciec Edgar to prawdziwy cudotwórca.

– Co się stało? Czy Berenika naprawdę odjechała? – spytałem.

– O kim pan mówi? – zdziwił się zakonnik.

– Brat chyba od niedawna tu jest? Mówię o młodej damie, która tu ze mną przyjechała ponad tydzień temu. Tej, którą Edgar wyleczył. Gdzie on jest? Muszę z nim porozmawiać.

– Ojciec Edgar ma pełne ręce roboty – odparł z naciskiem na słowo „ojciec”. – Pan nie jest jedynym chorym w klasztorze. Nie wiem, o jakiej damie pan mówi. Znaleziono pana dziesięć dni temu pod klasztorną bramą, ciężko chorego. Nikogo z panem nie było. Najwyraźniej obrabowano pana ze wszystkich wartościowych przedmiotów. Był pan jedną z ostatnich ofiar tej potwornej zarazy, Bogu dzięki, że już minęła. Całe południowe wybrzeże zdziesiątkowane. A pan wyzdrowiał! To chyba cud. Nawet przeor nie chciał wierzyć, że ojciec Edgar wyleczył chorego na dżumę. Kim pan jest? Czy pamięta pan, kim pan jest?

Popatrzyłem na moją prawą dłoń. Nie było na niej rodowego sygnetu.
– To jakieś nieporozumienie – jęknąłem. – Przecież wszyscy w klasztorze wiedzą, że jestem bratem Edgara! Jestem tu od dziesięciu dni! Nie byłem chory, chora była Berenika, moja towarzyszka! Edgar ją leczył! Uzdrowił ją!

– Chyba jednak pójdę po ojca Edgara – odparł. – Obawiam się, że gorączka wraca.

– Nareszcie! – zawołałem na widok mojego brata. – Zupełnie się z tym twoim kolegą po fachu nie mogłem dogadać.

– No, to może ze mną lepiej pójdzie, spróbujmy – usiadł na łóżku i przez chwilę mierzył mi puls. – Wygląda na to, że wraca pan do zdrowia.

– Pan??!!! – krzyknąłem. – Edgar, na miłość Boską, nie żartuj, nie udawaj, że mnie nie poznajesz. Przecież to ja, Lawrence Suffolk, Larry, twój młodszy brat!

– Lawrence?! – powiedział takim samym tonem, jak przy pierwszym spotkaniu. – Więc tak wygląda mały Larry... Wydawało mi się, że widzę pewne podobieństwo do ojca, ale skąd mogłem przypuszczać... Nie miałeś na ręku sygnetu. Więc to naprawdę mój mały braciszek z Anglii? Pamiętasz, jak tu trafiłeś?

– Edgar... – poskarżyłem się żałośnie – więc ty też nie pamiętasz Bereniki? Naszych rozmów? Wyjazdu do Frontignan? Co to znaczy? Wyjaśnij mi, błagam cię.

– Larry – Edgar pogładził moją rękę – byłeś bardzo, bardzo ciężko chory. Jaki Pan Bóg był dobry, że pozwolił ci wrócić do życia. Kiedy cię tu przyniesiono, byłeś w stanie agonalnym. Długo walczyłeś ze śmiercią. Różne wizje powstają w chorym, rozgorączkowanym umyśle.

– Ale przecież widziałem ciebie, rozmawiałem z tobą – protestowałem. Trochę mi się robiło słabo. – Od razu cię poznałem, kiedy tu wszedłeś. Jak to możliwe, skoro byłem nieprzytomny?

– To nie takie dziwne. Nawet pacjenci pogrążeni w śpiączce od czasu do czasu odbierają bodźce z otoczenia, chociaż wydają się całkowicie pozbawieni świadomości. Dużo czasu przy tobie spędziłem. Mogłeś mnie niekiedy widzieć i słyszeć, i wplotło to ci się w gorączkowy sen.

– A skąd ja mam wiedzieć, czy to, co się dzieje teraz, to nie sen? – szepnąłem resztką sił. – Przecież tamto było takie prawdziwe, a teraz wszystko jest absurdalne i niepojęte. Może to teraz majaczę w gorączce. Edgar, pomóż mi...

– Spróbuję – uśmiechnął się serdecznie. – Powiedz mi, w tym śnie czy nie-śnie, kiedy ze mną rozmawiałeś,  jakie było twoje nastawienie do mnie? Czułeś do mnie zaufanie?

– Tak... całkowite – przyznałem.

– To i teraz mi zaufaj – powiedział. – Zmęczyło cię mówienie, co? Ale lepiej, żeby cię męczyło mówienie, niż niepewność i myśli o tym, czy śnisz, czy nie. Przyniosę ci coś dobrego, co cię wzmocni, a potem wszystko mi opowiesz. Kiedy się zmęczysz, to zrobisz sobie przerwę, ale powinieneś mi wszystko jak najdokładniej opowiedzieć. Mamy problem, więc musimy postarać się go rozwiązać, prawda?

Rzeczywisty Edgar pod żadnym względem nie różnił się od tego ze snu, niezależnie od tego, co było snem, a co jawą.

– Masz, pij – Edgar podał mi duży gliniany kubek. – Uważaj, bo gorące. Dla siebie też przyniosłem, nie mogłem sobie odmówić. Rosół na podróbkach i skrzydełkach indyczki czyni cuda, zwłaszcza kiedy go przyprawić szafranem. Wrzuciłem też kawałek chalcedonu, oczyszcza krew z czarnej żółci. A to na deser – odebrał mi pusty kubek i podał małą czarkę, znad której unosił się wspaniały aromat cytryn i imbiru. – No i jak, trochę lepiej?

– Dużo lepiej – odparłem z wdzięcznością. Po ciele rozchodziło się przyjemne ciepło i jakoś weselej mi było na duszy, chociaż właściwie nie miało to uzasadnienia. Chyba że rzeczywiście chalcedon w rosole oczyścił mnie z czarnej żółci.

– Opowiadaj – Edgar poprawił mi poduszki. – Kiedy zdecydowałeś się na wyjazd do Francji?

Opowiedziałem wszystko. Przed Edgarem nie miałem żadnych oporów. Od czasu do czasu pytał mnie o jakiś szczegół, to znów znikał na trochę, aby wkrótce się pojawić z jakimś lekkim smakołykiem czy pysznym napojem.

– Ciężkie miałeś przeżycia, Larry – stwierdził współczująco, kiedy skończyłem. – Nie jestem pewien, czy to były tylko gorączkowe majaczenia. Świat ma więcej wymiarów niż te dostępne naszym zmysłom, a dusza, która prawie oderwała się od ciała, może się w tych wymiarach zabłąkać. Ale po kolei. Najpierw muszę cię jakoś przekonać, że nasza rozmowa ma miejsce w zwykłej, czterowymiarowej rzeczywistości, w której nas Stwórca na okres naszej ziemskiej wędrówki umieścił. Ja nie mam żadnych wspomnień tych wydarzeń, o których opowiadałeś, czyli nie uczestniczyłem w nich w zwykły, fizyczny sposób. Wszyscy w klasztorze odebrali twoje pojawienie się tutaj tak, jak ja, i nikt nie widział Bereniki. Jeżeli podejrzewasz, że ta rozmowa toczy się we śnie, to świadkowie z klasztoru nie na wiele ci się zdadzą, ale ustaliliśmy, że masz do mnie zaufanie, prawda? We śnie i na jawie. Jakieś aprioryczne założenie musi być, bo inaczej nie posuniemy się dalej.

– Zatem zakładamy, że w tej chwili znajdujemy się w codziennej rzeczywistości, czyli w świecie fizycznym, z grubsza znanym wszystkim śmiertelnikom – kontynuował Edgar. – A teraz zastanówmy się, czy twoje przeżycia były zwyczajnymi gorączkowymi majakami, czy też czymś innym. Niektóre ich elementy da się wytłumaczyć w sposób po ziemsku racjonalny, chociaż na pierwszy rzut oka wydają się osobliwe. To, że poznałeś mnie po przebudzeniu, jest najmniej dziwne, już ci to tłumaczyłem. Dużo bardziej szczególne jest, że bezbłędnie opisałeś Iana i Yvette Sleighstone’ów oraz ich synów; pamiętałeś nawet imiona dzieci. Ale, widzisz, zdarza się, że różne przypadkowo usłyszane rzeczy zapadają człowiekowi w pamięć, chociaż nie jest tego świadomy, a potem wynurzają się w snach.

– W światku angielskiej arystokracji praktycznie wszyscy znają wszystkich – kontynuował Edgar.  Bracia Iana – znasz ich, prawda? – byli tu parę lat temu, na chrzcinach bliźniaków, trzymali ich do chrztu. Mogłeś spotkać Toma czy Jamesa Sleighstone na jakimś przyjęciu czy przy innej okazji, usłyszeć relację o rodzinie Iana i wkrótce o niej zapomnieć, a raczej zepchnąć ją w głębsze pokłady pamięci. Poza tym wszyscy Sleighstone’owie to wielkie, jasnowłose chłopiska, które wcześnie siwieją, prawda? A Yvette to typowa Francuzka. Zatem mogłeś sobie we śnie wyobrazić mieszkańców Frontignan bez interwencji żadnych nieziemskich sił. Zgadzasz się?

– To rozsądnie brzmi – zgodziłem się.

– Dużo trudniej mi pojąć, jak mógł ci się przyśnić mój wykład o hemofilii. Tej chorobie krwi. Rezultaty moich badań znane są tylko nielicznym specjalistom, a metoda analizy krwi, której w twoim śnie użyłem, to coś, nad czym w dalszym ciągu eksperymentuję, jestem na etapie doświadczeń na myszach. Nikomu jeszcze tych materiałów nie udostępniłem. A drugim niewytłumaczalnym faktem jest to, że ujawniłem ci w tym niby-śnie moje prawdziwe pochodzenie. To się zgadza, jestem nieślubnym synem pewnego duńskiego dyplomaty. O tym z żyjących ludzi poza naszą matką, twoim ojcem i mną wie tylko Ian Sleighstone. Rodzice, nawiasem mówiąc, nie wiedzą, że ja wiem. Na pewno nigdy o tej sprawie nie rozmawiają. Matka przecież w ogóle o mnie nie mówi. O tym, że nie jestem potomkiem Suffolków, nie mogłeś się dowiedzieć przypadkiem.

– Podsumowując – mówił dalej mój brat – wszystko wskazuje na to, że miałem jakiś udział w wydarzeniach, o których opowiedziałeś. Uczestniczył w nich jakiś aspekt mojej jaźni bez udziału mojej świadomości. A to prowadzi do dwóch możliwości co do tego, kim byli bądź są Aleksander i Berenika. Mogą być żyjącymi ludźmi, którzy, tak jak ja, nieświadomie zagościli w innym wymiarze jednocześnie z tobą. Ale mogą też być istotami z tego innego wymiaru, albo bytami uwięzionymi między wymiarami, którym potrzebna była pomoc. Sposób na to, żeby się dowiedzieć, który wariant jest słusznym przypuszczeniem, jest tylko jeden. Należy spróbować odszukać to płaskowzgórze i zamek.

– Naprawdę tak uważasz? – spytałem. – Ty jesteś niesamowity, Edgar. Racjonalny medyk zachęca mnie, abym szukał pałacu z gorączkowego snu...

– A widzisz bardziej racjonalne wyjście? – roześmiał się i zaraz spoważniał. – O jednej rzeczy musisz pamiętać, Larry, niezależnie od wyniku poszukiwań. Berenika miała rację. Ona nie należy do ciebie i nie może do ciebie należeć. Ta miłość na zawsze musi pozostać w innym wymiarze, rozumiesz, braciszku?
– Tak – odparłem potulnie. Bo naprawdę zaczynałem rozumieć. I już nie czułem się zrozpaczony.
– Miłość jest zawsze piękna, w tym wymiarze czy w nieznanym – dodał łagodnie Edgar. – Przeżyłeś coś pięknego, chociaż smutnego, i tego nikt ci nie odbierze, Larry. Ale nie próbuj na własną rękę zaburzać porządku wszechrzeczy.

– Widzisz, Larry –  dodał po chwili –  mam pewne koncepcje na temat takich stanów świadomości jak ten, w którym się znajdowałeś. Większość snów, zdrowych czy gorączkowych, to tylko plątanina wspomnień i niekontrolowanych myśli. Ale zdarzają się i takie sny-nie-sny, które nazwałbym innym oglądem rzeczywistości. Na jawie też postrzegamy świat w różny sposób w zależności od światła, prawda? Przy świetle dziennym wyraźnie widzimy kształty i kolory przedmiotów, które można zważyć i zmierzyć, ale nie widzimy gwiazd. A w nocy jest odwrotnie. Kształty i barwy dotykalnych rzeczy zacierają się w mroku, za to wyraźnie widzimy gwiazdy. Gwiazdy to skoncentrowane światło, zważyć się go nie da, ale uważamy je za przejaw realnego świata. W pewnych snach rzeczywistość może się nam ukazać w szczególnym świetle. Możemy w nim zobaczyć rzeczy, których zważyć ani zmierzyć nie można, ale które nie muszą być złudą.

Skinąłem głową.

– Takiego sposobu widzenia można dostąpić tylko na krótko, bo nasz ziemski umysł nie jest do niego przystosowany. Może od niego popaść w zamroczenie, tak jak wzrok od patrzenia prosto w słońce – mówił dalej Edgar. – Ale prędzej czy później i tak przejdziemy do świata, w którym poznamy inne wymiary i wszystko stanie się jasne. 

Długo milczeliśmy.

– No, Larry, muszę zajrzeć do lazaretu, tam już prawie spokój, ale jeszcze się paru ozdrowieńców kołacze. Myślisz, że będziesz mógł zasnąć bez strachu? To dobrze. Ja jeszcze przed nocą zajrzę do ciebie, żeby sprawdzić, czy spokojnie śpisz. Odpoczywaj, braciszku – Edgar zrobił mi krzyżyk na czole. – Nie byłbyś moim bratem, gdybyś nie miał tendencji do popadania w skomplikowane sytuacje.

– Aha – odwrócił się w drzwiach. – Jakiej maści była ta krowa, która tak się do ciebie przywiązała?

– Biała w czerwone łaty – poinformowałem.

– To koniecznie zajrzyj do obory, jak już będziesz mógł się utrzymać na nogach. Taka krowa dreptała wokół ciebie i bardzo żałośnie muczała, kiedy cię znaleziono. Uratowała ci życie, bo to na nią brat furtian zwrócił uwagę i dzięki niej cię znalazł. Zaopiekowaliśmy się nią. Bardzo smaczne daje mleko 
Edgar przymrużył oko i zostawił mnie samego.

Zza drzwi usłyszałem:

– O Panie Zastępów, dziecko, coś ty do tego wina włożył? Czy ciebie demon opętał, Łukaszku?

– Ojciec mówił, że mam zrobić wino z Ezopem. To skopiowałem kilka bajek Ezopa i włożyłem do butli, na dwadzieścia cztery godziny, jak ojciec kazał – tłumaczył się młodzieńczy głos.

– Z hizopem, chłopcze bezrozumny, z hizopem... Jak się wymowy łacińskiej nie trenuje, to potem są takie skutki...

– Bo ja myślałem, że takie cytaty to działają jak zaklęcia, czy, przepraszam, modlitwy, że od nich się moc lekarstwa zwiększy...

– Nawet gdyby, to przecież bajki Ezopa pomogłyby najwyżej na melancholię, nie na nieżyt żołądka... Skaranie z tobą, chłopcze, ani fonetyki, ani literatury nie opanowałeś, a za medycynę się zabierasz... Pomódl się, Łukaszku, do Ducha Świętego, żeby tobie przysporzył rozsądku, a mnie cierpliwości...

Tej nocy nie niepokoiły mnie żadne sny.