sobota, 27 sierpnia 2011

Odcinek 54: Kwestia Saracenów



Święty Edgar kontynuował opowieść o grze w kości.

– Rozumiecie, chłopaki – zagaił Lancaster – teraz okazje do bohaterskich czynów mielibyśmy tylko na krucjatach, a to przecież bez sensu. Na samą myśl o pustyniach człowiekowi w gardle zasycha, a poza tym nie sposób by było grać w kości. Po każdej rundzie trzeba by było po kilka lat czekać, aż przegrani wrócą z Ziemi Świętej. Lepiej sprowadźmy Saracenów do Anglii, będzie dużo wygodniej. Niewiernych będziemy mieli na miejscu. Mój stary króla namówi, żeby się na tę imigrację zgodził. A Saracenowie chętnie przyjadą, bo u nas teraz przecież jak u Pana Boga za piecem.

– Ale oni mają prawo mieć po cztery żony – zauważył Geoffrey Forester. – Południowcy się naszym dziewuchom podobają. Popatrz na Richarda, jakie on ma powodzenie dzięki temu, że ma po prababce południową urodę.
– To nie tylko dzięki prababce on to powodzenie ma... – mruknął pod nosem Ian.

– Jeden Rysiek jeszcze jest do wytrzymania – ciągnął Geoffrey – ale jak nam się tu parę setek Saracenów zjedzie, to wszystkie ładniejsze dziewuchy wyłapią i dla nas zostanie drugi sort. Albo i trzeci.
– To będziemy te saraceńskie żony wybawiać z opresji, tak jak przedtem uciśnione dziewice – zaproponował Rupert.
– O, przepraszam, na to ja się nie piszę – zaoponował Richard. – Dosyć było kłopotów z dziewicami uwalnianymi pojedynczo. Cztery naraz chcesz ratować? Beze mnie.
– A może one wcale nie będą chciały być uwalniane? – włączyłem się do dyskusji. – Sam mówiłeś, Rupert, że Saracenowie się dziewczynom podobają. I co, z babami będziesz walczył?
– Można namówić króla, żeby pozwalał Saracenom osiedlać się tylko pod warunkiem, że się ochrzczą – powiedział Ian. – Wtedy będą mogli mieć tylko po jednej żonie.
– Ale jak się ochrzczą, to już nie będą niewiernymi, i nie będzie wolno z nimi walczyć – zauważyłem. – A czym ich wtedy zająć?
– Setki, a może i tysiące znudzonych, bezrobotnych Saracenów z dużym powodzeniem u dziewczyn... – powiedział ze zgrozą w głosie Geoffrey.
– Macie rację. Nie przemyślałem tego projektu do końca – zgodził się Rupert Lancaster.

Wskutek tej dyskusji napływ Saracenów do Anglii został wstrzymany na ponad tysiąc lat, ale kwestia okazji do bohaterskich czynów i, co za tym idzie, gry w kości pozostała nierozwiązana.

– A może by przestać grać w kości i poświęcić się doskonaleniu duszy i ciała? – zaproponował nieśmiało Richard.

Odpowiedziało mu chóralne: Eeeee...

– Tobie łatwo takie propozycje robić, bo masz talent i zawsze się możesz zająć witrażami albo wiersze układać – uzasadnił zbiorową reakcję Ian. – Edgar też się nie nudzi, jak nie pracuje nad kamieniem filozoficznym, to ma ubaw w konfesjonale. A my co? Bezrobotni jak saraceńscy imigranci... Może by jednak pojechać na krucjatę?

– EEEeeeeee... – rozległo się jeszcze głośniej.

– Mam pomysł! – zawołał radośnie Richard. – Wybierzmy się na poszukiwanie żółwi!

Wszyscy byliśmy dość uodpornieni na pomysły Richarda, ale tym razem nas zatkało.

– Nie obraź się, Richie, ale tobie miłość do zwierzątek na mózg padła – przerwał milczenie Ian. – Poza tym, co za bohaterstwo łapać żółwie? Małe to, powolne...
– Ja nie mam na myśli zwykłych żółwi, tylko te, na których opiera się Ziemia – wyjaśnił Richard.

Tym razem odpowiedziało mu pełne aprobaty: AAAaaaa!!!!

– Super pomysł, Richie! – zawołał radośnie Lancaster. – Wszyscy wiedzą, że Ziemia opiera się na żółwiach, ale nikt ich nie widział. Jak je znajdziemy, to bohaterska sława zapewniona.
– Ale o co będziemy grać w kości? – spytał Geoffrey.
– Jak to o co, durniu, o sterowanie! – krzyknął Rupert. – Ten, kto wygra, będzie ustalał kurs i sterował, i tym samym będzie miał największą szansę na znalezienie żółwia!
– Możemy nie znaleźć, tylko najpierw kręcić się w kółko, a potem spaść w otchłań, ale i tak okryjemy się bohaterską sławą – dodałem. – No i zasada wyboru sternika będzie dużo lepsza niż absolutyzm czy demokracja. Popieram projekt.

Wkrótce galopowaliśmy co koń wyskoczy w kierunku portu. Byliśmy niestety nieświadomi faktu, że naszą rozmowę  podsłuchiwał biskup Roland.

piątek, 26 sierpnia 2011

Odcinek 53: Dla Lucyfera grają same zera

Podłoga tawerny nagle zadrżała, a butelki na półkach za bufetem zabrzęczały niepokojąco. Orzeł wzbił się w powietrze z przeraźliwym skrzekiem i chwycił w szpony butelkę ulubionego ginu.

– Trzęsienia nieba za mojej tu bytności się nie zdarzały – stwierdził święty Edgar, chowając w zanadrze butelkę chardonnay. – To na pewno sprawka Rolka.

Jakby na potwierdzenie słów świętego z czeluści kominka wyłoniła się bardzo barwna postać. Ubrana była w fioletową sutannę, ale na jej szyi wisiały dwa szaliki, jeden błękitno-biały, drugi w paski czerwone i ognistopomarańczowe. W takie same paski pomalowana była lewa połowa twarzy przybysza. Prawą połowę zdobiły białe krzyżyki na błękitnym tle. Na głowie miał ów osobnik czapkę z pokaźnymi rogami, do której przypięty był śliczny emblemat z aniołkiem.

Zanim bywalcy tawerny ochłonęli ze zdumienia, z kominka wysypała się sześcioosobowa grupa niewielkiego wzrostu, z twarzami pomalowanymi na biało-niebiesko, uzbrojona w różnej wielkości trąbki i puzony. Za młodzieżą zgrabnie wyskoczyły z kominka panie Jola i Flora w strojach czirliderek, a na końcu Tola z błękitną kokardką na szyi i piszczącą gumową piłeczką w pyszczku.

– Wygraliśmy! – ryknęły aniołeczki. – Anielegia rules! Dla Lucyfera grają same zera!

Zadęły w trąby i puzony w sposób nieco nieskoordynowany, ale za to donośny. Tola rytmicznie wtórowała przy pomocy piłeczki.

Ian nie na darmo miał duże płuca.

– Cicho!!!! – wrzasnął. – Znów nam archanioła na głowę sprowadzicie!!!! Tłumaczyć się!!! Coście robili w piekle?!!!

Aniołeczki posłusznie przycichły, podłoga przestała drżeć, a butelki brzęczeć.

– Niech tatuś tak nie krzyczy, bo to tatusia archanioł usłyszy – powiedział Hieronimek. – Byliśmy na meczu Anielegii z Czartakiem. Wujek Rolek nam zafundował bilety. Super miejsca mieliśmy, koło loży Belzebuba.

– Wygraliśmy!!! – dołączyli się bliźniacy. – Od razu im powiedzieliśmy: „Wy piekielne popaprańce, lasciate ogne speranze!”
– Speranza – poprawił Edzio i został jak zwykle zignorowany.
– Tylko transparentów nam nie pozwolili wnieść na stadion – dodała Elżunia. – I to nie szatany nam je zabrały, tylko te podłe gliny od Serafina. Powiedzieli, że napisy nie mają nic wspólnego z meczem i piłką. Ale i tak skandowaliśmy.
– Weźcie Serafina, wypuśćcie Kaina! – zademonstrowały aniołeczki.
– Weźcie Gabliela, wypuśćcie Bodlela! – wyrecytowała pani Flora.
– Kogo? – zdziwił się Richard.
– Bodlela, panie Lysiu. Pan Edzio mówił, że to baldzo dobly poeta, ale się nalkotyzuje i dlatego zapomniał skorzystać z amnezji – wyjaśniła pani Flora.
– Aha, Baudelaire. Ale on rzeczywiście z piłką niewiele ma wspólnego...
– Nie masz racji, Richie, w twórczości Baudelaira występuje motyw aniołów grających ludzkimi czaszkami jak piłkami... – zaczął Edzio.
– Wujek mi później cały wiersz zacytuje, dobrze, wujku? – przymilił się Antoś. – Bo teraz rozmawiamy o meczu...
– Właśnie. Szatanom to transparenty pozwolili wnieść – powiedziała z oburzeniem Elżunia. – A na nich były same brzydkie słowa. Takie, co się rymują do „bój”, „szalupa”, „urwie”...
– I nawet „glizda” – uzupełnił Antoś. – Więc bardzo to było niesprawiedliwie. Ale i tak wygraliśmy. To teraz nam wujek Edgar opowie, jak dalej było z tą grą w kości, co, wujku???

– Hmm... – zaczął święty Edgar, pociągając łyczek chardonnay. – Jak wspomniałem, nasz kłopot polegał na tym, że nie było z kim walczyć. Za naszych ziemskich czasów w piłkę nożną się nie grało. Ale Rupert Lancaster wpadł na pomysł, żeby sprowadzić do Anglii Maurów i Saracenów...

niedziela, 21 sierpnia 2011

Odcinek 52: Opowieść świętego Edgara o zbawiennych skutkach hazardu

– Wygraliśmy, ale wujkowie też całkiem nieźle się spisali – stwierdził po meczu Hubercik. – Następnym razem niech wujkowie tatę postawią na bramce, to prawie całą zasłoni. Wujek Edgar starał się, jak mógł, ale z niego jednak nie taki dobry bramkarz jak z wujka Lolka.
– Teraz, zgodnie z umową, strona pokonana musi spełnić życzenie zwycięzców – przypomniał Hieronimek.
– Tylko żadnych nowych gier ruchowych, miejcie litość, dzieci – poprosił Ian.
– Nieee. Na dzisiaj starczy – zgodziły się wielkodusznie aniołeczki, a Antoś uzupełnił: Wujek Edgar opowie nam jakąś fajną historię, tylko żeby była prawdziwa.

– Hmm – zamyślił się święty Edgar. – Kiedy wspomnieliście o spełnianiu życzeń zwycięzców, to rzeczywiście przypomniała mi się jedna prawdziwa historia. Poproście pana Stasia o Colę, wino i chipsy, to wam opowiem.

Kiedy stół został odpowiednio zaopatrzony, a aniołeczki rozsiadły się na podłodze przed kominkiem, święty Edgar zaczął opowieść:

Pewnej jesieni jakieś dwanaście wieków temu pojawił się na dworze w Yorku młody rycerz, który nazywał się Geoffrey Forester i był wielkim miłośnikiem gry w kości. Swoim entuzjazmem do tej rozrywki szybko pozarażał sporą liczbę kolegów, w tym waszego tatę i Richarda. Mnie, przyznam bijąc się w piersi, też. Po paru tygodniach sala rycerska wieczorami przypominała regularne kasyno. Gra szła o coraz wyższe stawki, a na dodatek wytworzył się zwyczaj, że zwycięzca każdej rundy stawia pokonanym coś dobrego do wypicia, żeby im osłodzić przegraną. Wkrótce zatem wszyscy byli niemal pozbawieni gotówki, niezależnie od szczęścia w grze. Radzono sobie z zaistniałą sytuacją w ten sposób, że potomkowie bogatych rodów grali na konto spadków, które mieli otrzymać po najdłuższym życiu ukochanych rodziców, a biedniejsi pożyczali od bogatszych, oczywiście nie złote ani srebrne dukaty, tylko pieniądze, jakby to Bazil określił, wirtualne. Rachunki prowadził niejaki Rupert Lancaster, charakteryzujący się najmocniejszą głową w towarzystwie. Proceder ten trwał ku ogólnej radości aż do świąt, kiedy to większość graczy rozjechała się na urlop do rodzinnych pieleszy.

W wigilię Trzech Króli moi przyjaciele zaczęli znów zbierać się w sali rycerskiej. Wchodzili jeden po drugim z nosami na przysłowiową kwintę, co nie licowało ze świątecznym nastrojem. Poprosiłem o wyjaśnienie, skąd te ponure miny.

– Ojciec zaraz po Nowym Roku powiedział do mnie, że jestem teraz pełnoletni i muszę zostać wprowadzony w sytuację majątkową rodziny, bo lada chwila mogę być zmuszony przejąć za nią odpowiedzialność – zaczął grobowym głosem Ian. – Nie wyobrażacie sobie, chłopaki, jaki on jest zadłużony u znajomych, z którymi gra w kości. A jeszcze ma długi wirtualne, które zaciągnął na konto moich przyszłych łupów wojennych.
– Z moim starym to samo – odezwał się Lancaster. – Na dodatek od trzech lat zalega z rachunkami u kowala.
– A mój, wiecie, ma słabość do dam – dodał Geoffrey Forseter. – Jakbyście zobaczyli, ile on jest winien żydowskim jubilerom w Newhaven, toby wam oczy z orbit wyszły. A to pewnie nie wszystko.
– Szlag by to trafił, teraz przez was jestem zadłużony u kowala w Lancaster i u Żydów w Newhaven powiedział żałośnie Richard. – Sierocie zawsze wiatr w oczy.
– Żaden szanujący się rycerz nie skrzywdzi sieroty – stwierdził Ian. – Ja ci te długi umorzę, Richie, jeżeli umorzysz mi moje.
– Sprytnie to wykombinowałeś, Sleighstone – zauważył Rupert Lancaster, rozwijając zwój pergaminu z rachunkami. – Northbridge od ciebie pożyczył dwieście tysięcy, a ty do niego przegrałeś czterysta siedemdziesiąt osiem trzysta.
– A z czego ja mu oddam, kiedy ojciec przegrał moje zdobycze wojenne na przynajmniej dziesięć lat z góry? Pokaż, ile ty mi jesteś winien. Dwieście pięćdziesiąt siedem kawałków, nie? To mi oddasz dwieście i tym samym zrobisz dobry uczynek, bo pokryjesz dług sieroty, a resztę dasz Richardowi, na te dwadzieścia jeden to sobie może trochę poczekać, nie, Richie?
– Poczekam, pewnie, że poczekam, Ianku – zgodził się Richard, który od urodzenia był uosobieniem dobroduszności, a przy tym zawsze był na bakier z logiką.
– Jak ja ci oddam, Ian, kiedy to jest forsa, którą mój stary jest winien staremu Forestera, a stary Forestera Żydom z Newhaven? Z nimi tak łatwo nie wygrasz – oburzył się Rupert.

– Słuchajcie – powiedziałem, żeby położyć kres beznadziejnej sytuacji – długi zaciągnięte w związku z grą hazardową są długami honorowymi, ale, jak słusznie zauważył Ian, krzywdzenie sierot jest jeszcze bardziej niehonorowe niż nieoddawanie długów. Krzywdzenie półsierot też. Richie jest pełnym sierotą, ja nie mam ojca, a Forester matki. Zatem umarzacie nasze długi, a potem my z wdzięczności za waszą rycerską postawę umorzymy wasze, i sytuacja wróci do normy w sposób honorowy.

Umorzyliśmy sobie nawzajem długi, ale humor nam się od tego szczególnie nie poprawił.

– To jak my teraz będziemy grać w kości? – spytał dramatycznym tonem Rupert, wyrażając głośno to, o czym wszyscy myśleliśmy.

– Mam pomysł! Bardzo rycerski! – zawołał Richard, a mnie od razu opadły najgorsze przeczucia.

Pomysł Richarda przedstawiał się następująco: stawką w grze miały być bohaterskie czyny. Przed każdą rundą każdy z graczy był zobowiązany wymyślić i przedstawić reszcie jakieś karkołomne i niemal nie do przeprowadzenia rycerskie przedsięwzięcie. Do zwycięzcy należało decydowanie, które zadanie przydzielić któremu z pokonanych. Bardzo się to wszystkim spodobało i zaczęliśmy grać ze zdwojonym entuzjazmem.

Kilka miesięcy później sława i dobrobyt naszej ojczyzny osiągnęły nieznane dotąd wyżyny. Wszystkie smoki zostały udomowione albo uciekły do Skandynawii. Zabijać smoków Richard by oczywiście nie pozwolił. Olbrzymy, trolle i źli czarownicy uciekli w panice gdzieś za Ural, a złośliwe karły jeszcze dalej, podobno aż do Japonii. W ogólnym zamieszaniu zaginęło też kilku żydowskich jubilerów z Newhaven, którzy jakoby handlowali z karłami, a także kowal z Lancaster, podobno spokrewniony z olbrzymami.

Żaden okrutny ojciec nie próbował nawet więzić w wieży nieposłusznej córki – po pierwsze, z obawy przed natychmiastowym zdemolowaniem tejże wieży, a przy okazji znacznej części pozostałych zabudowań, a po drugie ze względu na to, iż córki po interwencji moich przyjaciół stawały się jeszcze bardziej nieposłuszne i rozwijały zadziwiającą pomysłowość przy wymykaniu się w kierunku królewskiego garnizonu w Yorku.

Złe macochy czyściły buciki Kopciuszkom, podtykały im łakocie i mówiły do nich „Moje złotko kochane”, a niedobrzy ojczymowie ograniczali się do udzielania krnąbrnym pasierbom łagodnych upomnień nawet w sytuacjach, kiedy smarkacz prosił się o to, żeby mu w celach pedagogicznych złoić tyłek.

Mocarstwa ościenne, przerażone eksodusem olbrzymów i smoków, uznały potęgę Anglii za niemożliwą do pokonania. Nikt nie próbował najeżdżać i łupić naszego terytorium, mieszkańcy żyli w spokoju i dostatku. Zatem – jeżeli pominąć kwestię postępującego rozbestwienia różnorakich Kopciuszków, Jasiów i Małgoś – nastał w Anglii wiek złoty. A nam coraz trudniej było wymyślić bohaterskie czyny, które mogłyby posłużyć za stawkę przy grze w kości, ponieważ nie było już zupełnie z kim walczyć i kogo ratować z opresji. Z czasem Richard wpadł na nowy pomysł... ale to już opowieść na inny wieczór.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Odcinek 51: Popielgrzymkowe refleksje oraz gry ruchowe

– To dla pana, panie Stasiu, niech pan to zatknie za święty obrazek – Aslak podał panu Staszkowi śliczny bukiet ziół i polnych kwiatów. – Poświęcone na Jasnej Górze. Edzio nazbierał kwiatków, a biskup poświęcił.
– Rolek kwiatki święcił? To chyba naprawdę koniec świata się zbliża – zauważył hrabia Filip.
– Nie biskup Roland, tylko ziemski biskup. Porządny – zapewnił Aslak.
– Bardzo interesujący miał model kropidła. A Roland na Jasnej Górze zupełnie przyzwoicie się zachowywał – zapewnił święty Edgar. – Ale przedtem trochę musiał narozrabiać, inaczej nie byłby sobą. Zgadał się po drodze z lokalnymi diabłami, Borutą i tym drugim. I paprykę zniszczyli. To znaczy, plantacje papryki. Nawałnicą.
– Rolek? Paprykę zniszczył? Przecież on paprykę uwielbia, im ostrzejsza, tym lepiej – zdziwił się Richard. – Do Krwawej Mary zawsze jej sobie dosypuje, czasem nawet szarlotkę papryką przyprawia. Tak się po przeciwnej stronie przyzwyczaił.
– U Belzebuba bzika mają na punkcie papryki – przytaknął Bazil. – Nawet lody paprykowe kręcą, tfu. Raz takie na spotkaniu integracyjnym podali. Ja tylko spróbowałem i powiedziałem, że mnie gardło boli, ale Piotrek z archaniołem się skusili i przez cały następny dzień z ust im tak dymiło, że się bali Szefowi na oczy pokazać, hi, hi. Jakby On nie był wszechwiedzący. Słuchajcie! – Bazilowi zaiskrzyły się oczy. – Ja chyba wiem, dlaczego Rolek tę nawałnicę zrobił! Po to, żeby papryka poszła do wszystkich diabłów! Pewnie u Belzebuba się zapasy kończą. A Rolek ze starymi kumplami na wszelki wypadek woli trzymać sztamę, zwłaszcza, jak przy okazji jakiś ubaw z tego może być.
– Ty, Bazil, nie chciałbyś przenieść się do MSZ-u, zamiast się marnować w tym helpdesku? – spytał z uznaniem hrabia Filip. – Zaprotegowałbym cię, bo chwilami to genialny jesteś. Ubaw rzeczywiście przy tej okazji był. Polityk przyjechał, wiecie, który, do tej zniszczonej papryki, żeby ludzi pocieszać. A oni tak na niego nawrzeszczeli, że musiał uciekać, gdzie pieprz rośnie.

– Pieprz też zniszczyli? – zaineteresował się Richard.
– Nie, pieprz bez zagrożenia.
– Pan by, panie hrabio, lepiej do Częstochowy poszedł, zamiast pana Ryśka do grzechu zachęcać – odezwał się zgorszonym tonem pan Staszek. – Chociaż, prawdą a Szefem, zachęcać to jego nie potrzeba – pan Staszek znacząco spojrzał na święty obrazek pędzla Richarda, przyozdobiony poświęconymi ziółkami. Obrazek przedstawiał bardzo mocno wydekoltowaną świętą Barbarę w otoczeniu skrzydlatych piesków i chomików. – On i świętej nie przepuści, że też kary Szefowskiej na niego nie ma.

Święty Edgar uspokoił pana Staszka. Dzięki temu na stole wkrótce pojawiła się smakowita faszerowana papryka.

– To od księdza biskupa – wyjaśnił pan Stasio. – Powiedział, że dziś nie przyjdzie, do jakiegoś starego znajomego wybierał się na kolację. Ale dwa koszyki pięknej papryczki przyniósł. Jedzcie panowie na zdrowie.

– Wuuuujeeek!!! – rozległ się nagle chóralny okrzyk spod drzwi.
– Co tam znowu?!! – równie chóralnie zabrzmiało od stołu.

Anielski chórek rozpadł się na sześć głosów, mówiących jednocześnie i z wielkim wzburzeniem. Dało się wyłowić frazy „tak dłużej nie można”, „do czego to podobne”, „obiecanki-cacanki”, „tak już nie sposób funkcjonować” i tym podobne.

– Spokój!!! – ryknął Ian. – Niech Elżbietka mówi, o co chodzi. I o którego wujka.
– W zasadzie o wszystkich – odparła Elżbietka, poprawiając nieco oklapniętą punkową fryzurę. – A ogólnie o to, że obiecali się z nami pobawić, jak wrócą z pielgrzymki. Wczoraj wrócili, i co?
– Mama tym razem miała racje. Siedzą w knajpie i pieprzą głupoty – wtrącił Antoś.
– Ciicho, durniu niedyplomatyczny – syknął Hieronimek. – Więc tak: ja się chcę bawić z wujkiem Edgarem w cud nad Wisłą.
– Ja z wujkiem Aslakiem i wujkiem Edziem w oblężenie Jasnej Góry przez pielgrzymów – dodał Edgarek.
– A my z wujkiem Ryśkiem i z wujkiem porucznikiem w powstanie, obojętnie, jakie, byle była duża zadyma – zadeklarowali bliźniacy. – Wujek komtur będzie okupantem, dobrze? A pan Bazilek może być kapitanem Klossem...
– No, no, czterech wujków do jednej zabawy?! – zaprotestowała Elżbietka. – Pan Bazilek będzie się bawił ze mną i z Antkiem. Wujek Filip też. Intelektualnie. W pisanie raportu. Takie cuda wymyślimy, że niech się wasz cud nad Wisłą schowa. Aha, jeżeli mowa o Wiśle: Antek ma pomysł na jakąś grę ruchową nad wodą, w przerwach od pisania. Jak ta gra się miała nazywać? „Kto ma wisieć? Nie Antoni?”
– „Co ma wisieć, nie utonie” – poprawił z godnością Antoś. – Chcę się dowiedzieć, czy to prawda. Bo jakoś mi się wydaje, że czasem tonie to, co miało wisieć. A kiedy indziej na odwrót. Ale zaraz, zaraz... Co to takiego? – Antoś wskazał na stworzenie śpiące snem sprawiedliwego na kolanach Richarda.
– Tola – wyjaśnił z uśmiechem Richard.

Aniołeczki spojrzały po sobie.

– To gramy w piłkę! Wszyscy, ze wszystkimi wujkami! – ryknęli bliźniacy. – Wujek ma Tolę!!! Tarara, wujek ma Tolę!!!
– Mama niedawno powiedziała do pani Flory: „Z Ryśka kompletny matoł, ale co ma, to ma”. Teraz nareszcie wiem, o co chodziło – stwierdził radośnie Antoś.

sobota, 13 sierpnia 2011

Odcinek 49: Tola i inoracja


Drodzy czytelnicy, proszę, pomóżcie Toli! 


– Już wróciliście? – zdziwił się hrabia Filip i wcisnął pilotem tak zwaną – i od niedawna słynną – stopklatkę.
– Pan lepiej tego pilota zostawi – ostrzegł pan Staszek. – Serafin  regularnie tu przychodzi tuż przed zamknięciem lokalu i pyta, kto ostatnio na pilota naciskał. Udaje, że do raportu coś wpisuje, chociaż każdy wie, że to analfabeta. Do tej pory mu mówiłem, że pani Słowacka taki ma zwyczaj, że wieczorami lubi sobie na pilota nacisnąć, ale jakoś chyba mi ten młot przestaje wierzyć. Ze dwie szare komórki jednak w głowie ma. A trzecią w kieszeni nosi. Trzy stanowi komplet, już o tym mówiliśmy. Nawet Szef przy ważniejszych okazjach objawia się w trzech osobach.

Hrabia Filip odłożył pilota.

– Ja do tej pory nie rozumiałem, jakim sposobem archanioł z Serafinem się na stanowiskach utrzymują – westchnął. – Ale jak sobie na telewizję popatrzyłem, to zaczynam rozumieć. Niech mi pan poda podwójne martini, panie Stasiu. No, chłopaki, opowiadajcie, jak w tej Anglii było.
– Zaraz, tylko zbroję zdejmę, spociłem się jak mysz przy tych pożarach. Potrzymaj chwilkę, Jean – Richard podał porucznikowi małe zawiniątko i obaj z Ianem udali się do szatni.

– Pan Rysiek znowu jakieś bydlę sprowadził – stwierdził z rezygnacją pan Staszek. – Pan odwinie ten perkalik, panie poruczniku, najgorsza prawda lepsza od zawijania w bawełnę.

Porucznik Jean udostępnił oczom zebranych zawartość tobołka.

Tym razem przeżegnał się nie tylko pan Staszek, ale nawet nie grzeszący pobożnością hrabia Filip. Kiciuś zeskoczył z parapetu i trzepnął łapą zawartość, a ona rozkrzyczała się bardzo piskliwym głosikiem. Trzeba jednak Kiciusiowi przyznać, że nie wyciągnął pazurów.

– Fuj, Kiciuś, nie ruszaj, to nie Murzyn, chociaż morda paskudna – poskromił ulubieńca Bazil.
– Murzyn faktycznie nie, ale co? Ni pies, ni wydra – zastanawiał się pan Staszek.
– Licho wie, ale posikało mi się na spodnie. Pan da jakąś gazetę, żeby pod toto podłożyć, panie Stasiu – poprosił porucznik.
– Gazetę?! – pan Staszek przeżegnał się dwa razy. – Ja pana nigdy za prowokatora nie miałem, panie Jeanku. Archanioł pana zwerbował, czy pan tak tylko z tej... jak to się nazywa... inoracji?
– Ja pana nie rozumiem, ja chcę tylko, żeby mi toto czego gorszego na spodniach nie zrobiło, dlatego proszę o gazetę  – odparł porucznik i mimo wszystko pogłaskał zawartość tobołka. Przestała piszczeć i zamerdała ogonkiem.
– Znaczy, pan tak z inoracji powiedział. To pan nie wie, co było, jak jeden poeta obraził gazetę? Gazeta jego do sądu zapodała, i karę sąd mu kazał zapłacić, chociaż to staruszek na emeryturze, z czego on ma płacić? Nawet jakby się do eutanazji zgłosił, to kto od takiego dziadunia nerkę kupi, jeszcze od poety? A on tylko powiedział, że ta gazeta myśli, że ino ona ma rację, a według niego ona ma inorację. I za to go pod sąd wzięli. To pan sobie wyobraża, co to by było, jakby mi toto na gazetę nas..ło? Niech się nauczy do kuwety chodzić, orła nauczyłem.

– Ale co to jest? – zastanawiał się dalej hrabia Filip.

– Tola! – zawołał Richard, nareszcie uwolniony ze zbroi. – Ktoś biedactwo wyrzucił na ulicę! I nikt nie zwrócił na nią uwagi, bo wszyscy patrzyli, jak jedną ładną panią z okna na ulicę wyrzucali. Ja tam ładne panie lubię, ale jak mam do wyboru panią i Tolę, to Tolę wolę! Więc ją wziąłem, i nie oddam! Niech pan jej ugotuje owsianki, panie Stasiu, i troszkę siekanego mięska trzeba dodać, nie za dużo.

– Na premiera się pan szykuje, panie Rysiek? – spytał pan Staszek.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Odcinek 48: Osoby trzecie


– A co tu dzisiaj tak pusto? – zainteresował się hrabia Filip, rozglądając się po tawernie.
– Edgar wybrał się z Lolkiem na pielgrzymkę – poinformował Ian. – Oczywiście będą niewidzialni, ale idą piechotą jak śmiertelnicy. Bo Lolek uznał, że trzeba próbować wszystkich możliwych środków, żeby ludzie trochę do opamiętania przyszli. Ale pesymizm im obu z oczu patrzył.
– Co prawda, to prawda. Odkąd wróciliśmy z urlopu, to jedno nieszczęście goni drugie – westchnął hrabia Filip. – To komtur pewnie też na pielgrzymce, i jak go znam, na bosaka idzie. Aslak i Edek ani chybi podążyli za nim, Edzio z okrzykiem: „I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu/iść...”
– Dokładnie tak było – potwierdził Richard. – Wyobraź sobie, nawet biskup Roland się z nimi wybrał.
– Cooo??? – zdziwił się hrabia. – W to, że Rolek idzie na piechotę do Częstochowy, to już nie uwierzę.
– Pieszo nie idzie. Pojechał na bestii, uznał, że wystarczy, jak ona będzie szła na piechotę. Ale przyrzekał wszem i wobec, że żadnych apokaliptycznych kawałów nie będzie robił. I wyjątkowo mu wierzę. Też chyba myśli, że starczy tego, co się bez jego udziału na świecie wyrabia.
– Rolkowi wierzyć to tak, jakby wierzyć oficjalnym komunikatom – prychnął hrabia Filip. – Jeżeli się w kulminacyjnym momencie uroczystości na Jasnej Górze jakaś apokalipsa zrobi, to nie mówcie, że nie ostrzegałem. A wy czemu obaj w pełnej zbroi? Nie gorąco wam?
– Gorąco, ale trzeba się przyzwyczajać. Lecimy do Anglii postraszyć tych chuliganów. Ojczyzna w potrzebie.
– Ja nie chcę w złą godzinę powiedzieć – odezwał się pan Staszek – ale jak pan Rysiek z panem Ianem za coś się zabierają we dwóch, bez udziału osób trzecich, to zwykle z tego się robi gorsza zadyma niż ta w Anglii.
– Racja – Bazil podniósł wzrok znad laptopa. – Przeczytajcie sobie – podsunął komputer przyjaciołom. - Ten biedak, co go sam Szef od paru dni przesłuchuje, też podjął decyzję bez udziału osób trzecich i takie nieszczęście wynikło. Ciekawe, co Szef w jego sprawie zdecyduje. Nie obiło ci się coś o uszy, Filip?
– Nie, sprawa ściśle tajna, ktoby u samego Szefa podsłuchiwał? – odparł z godnością hrabia. – Ale jedno wiem na pewno, od Piotrka. Osób trzecich nie było, ale mogły być drugie.

Przyjaciele ze zrozumieniem pokiwali głowami.

– Więc jeszcze raz panom dobrze radzę, niech panowie bez osoby trzeciej się do tej Anglii nie pchają – upierał się pan Staszek. – Bo pójdą panowie na dywanik może nie u Szefa, ale na pewno u archanioła.
– Będzie osoba trzecia – zadeklarował porucznik Jean. – I czwarta też, prawda, Bazil? Anglicy kiedyś co prawda byli naszymi wrogami, ale Ian i Richard to nasi kumple od prawie dwustu lat. Trzeba ich wspomóc w potrzebie. Osiodłać konie!
– Rozkaz! – zasalutował Bazil i dodał mniej służbiście: Jeaneczku, będzie wolno bić Murzynów?
– Z udziałem osoby trzeciej będzie wolno – stwierdził zdecydowanie porucznik.

Czwórka wojowników opuściła tawernę z bojowym okrzykiem i, jak zwykle w chwilach szczególnego entuzjazmu, przez okno, przewracając doniczki z pelargoniami.

– Mnie tu nie było i o niczym nie wiem – zastrzegł się hrabia Filip, usadowił się w najodleglejszym kącie i włączył telewizor.


Poglądy Bazila na kwestie etniczne można odczytać z http://nordponte.blogspot.com/2011/05/odcinek-17-tajemnica-nobla.html

czwartek, 4 sierpnia 2011

Odcinek 46: Fotoszopa


– Zrobiłbyś na odmianę bilboard, Richie, a nie ciągle te ostrołuki – powiedział hrabia Filip, krytycznie przyglądając się Richardowi, który w altance przed tawerną właśnie kończył prześliczny witraż przedtawiający komtura Ulfa z orłem na ramieniu. Orzeł i komtur wpatrzeni byli w pokrytą nenufarami sadzawkę.

Richard nie zareagował. Właśnie nadawał upierzeniu orła puszystość i połysk przy pomocy cieniutkiego pędzelka. Był tym całkowicie pochłonięty i nie docierały do niego bodźce werbalne.

– Bil... co? –  spytał Ian.
– Bilboard. Taki duży plakat przedwyborczy.
– Bez sensu. Jaki my tu mamy wybór? – odezwał się porucznik Jean. – Komtur i biskup to przed amnestią jeszcze mieli: składać podanie o przeniesienie do nieba, czy nie składać. Ale jak się człowiek znajdzie w niebie, to z wyborami koniec.
– I bardzo dobrze. Porządek jak za cesarza. To znaczy prawie, bo Szef jest bardziej tolerancyjny niż cesarz. A bilboardy są brzydkie. Maluj dalej, Richie. Jakie to ładne! Nie słuchaj ich – powiedział serdecznie Bazil.

Richard i tak nie słuchał. Dodał oku orła wyrazu małą jasną plamką i odsunął się, żeby sprawdzić efekt.

– Nie masz racji, Jean – włączył się nieoczekiwanie Edzio, wyjątkowo robiąc to prozą. – Mamy wybór. Robić bilboardy albo nie robić.
– Jak my zrobimy, to będą brzydkie, bo ładne tylko Richard by umiał zrobić, no a on... sami widzicie.

Richard zajął się układaniem jasno- i ciemnoniebieskich szkiełek w górnej części witraża przedstawiającej niebo. Nucił pod nosem „Kiedy ranne wstają zorze...”.

– Przecież bilboardy mają być brzydkie, z założenia, Bazil mówił – podjął temat biskup.
– Ale jeden taki powiedział, że za dwa bilboardy to można przez cały rok karmić głodną sierotkę.
– Co ty chrzanisz, przecież u nas nie ma sierotek. I nikt nie głoduje, chyba że dobrowolnie w spie, czy spa.

Ian wzdrygnął się i sięgnął do salaterki z chipsami. Chipsy zrobione były z ziemniaków z ekologicznej plantacji szwagra pana Staszka. Pan Staszek spojrzał na Iana ze zrozumieniem i podsunął mu miseczkę z dipem. Dip nie był ekologiczny.

– No to robimy te bilboardy. Tylko jak? – zastanawiał się hrabia Filip.
– Może Bazil zrobi? W fotoszopie? – zasugerował biskup.
– W szopie strach, bo od tej interwencji antyterrorystów drzwi się nie domykają i szczury się zalęgły – powiedział niewyraźnie Ian i znów się wzdrygnął.
– Ianuś, to nie taka szopa... Ojej, co ja mówię...
– Jak nie taka? Wybory to nie szopa?
– Ja mówię o fotoszopie...
– No właśnie, o tym przecież rozmawiamy. O bilboardach. Najpierw trzeba zrobić fotografie.
– A, to pamiętam, Edgar tłumaczył, jak z tym jest. Ale fotografie się robi w komórce, bo tam jest luminescencja.
 Nieprawda, luminescencja to jest w kieszeni.
– W komórce też. Najważniejsze, żeby było ciemno.
– Jak ty po ciemku plakat zrobisz, nawet brzydki?
– A właśnie, że Ian ma rację, bo ten... wiecie który... to sobie zażyczył, żeby go na bilboardach nie było widać. Więc będą go fotografować po ciemku.
Politycznych obyczajów trzeba strzec – zacytował święty Edgar, a Edzio spojrzał na niego z podziwem.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Odcinek 45: Wakacje z duchami (apolityczny i dedykowany miłośnikom starych seriali)


– Moi kochani, musimy wrócić do normalnego życia, chociaż to niełatwe – zagaił święty Edgar. – Spróbujmy porozmawiać o czymś przyjemnym. Jeszcze sobie nie opowiedzieliśmy o wakacjach. Jak było na Azorach, chłopaki?
– Barrrdzo piękne jeziorrka. I horrtensje – stwierdził komtur.
– Gorące źródła jak na Islandii – dodał Aslak.
– Ananasy Pawełkowi bardzo smakowały – uzupełnił Edzio. – Prawie raj na ziemi.
– Raj pachnący siarką – uśmiechnął się z rozmarzeniem biskup. – Nawet przez krater wulkanu sobie ze starymi znajomymi pogadałem.
– Te piekielne nocne skrzeki w krzakach to była sprawka twoich kumpli? – zaineresował się hrabia Filip. – To był jedyny minus pobytu. Coś się wieczorami okropnie darło w zaroślach, zupełnie jak dusze potępione.
Gelbschnabelsturmtaucher! – odezwał się dość niezrozumiale komtur. Pan Staszek przeżegnał się.
– Niech ksiądz komtur takich słów nie wymawia, jeszcze w złą godzinę powie...
– To nic złego. Ptaki takie nadmorskie. Nie wiem, jak po polsku się nazywają – wyjaśnił komtur. – Rzeczywiście hałasują jak gromada skłóconych przekupek. À propos, jak było w tej spa?
– Te ptaszki nazywają się po polsku „burzyki żółtodziobe” – wtrącił Richard. – A spa okej.
– Ja to ciebie podziwiam. Zawsze wesoły jak szczygiełek, nawet po tych medytacjach...
– Bo podczas medytacji układałem sobie limeryki, a po medytacjach różne panie chciały mi pozować...
– Na nowymi pozami znowu medytował, że też go Szef nie skarze – szepnął pan Staszek.
– He, he, jak w spa wspomniałeś, że lubisz wieloryby, to nic dziwnego, że się od dam nie mogłeś opędzić – zauważył hrabia Filip. – A narysowałeś chociaż co?
– Pewnie, za kogo ty mnie masz? Ale portrety rozdałem paniom.
– Nie gadaj, że szkiców sobie nie zostawiłeś. Dawaj szkicownik.

Obaj Garrickowie zabrali się za studiowanie wakacyjnego dorobku Richarda. Święty Edgar uśmiechnął się pobłażliwie i powstrzymał się od komentarzy.

– A jak wy, chłopaki? – Ian zwrócił się do szwoleżerów. – Nie nudziliście się w domu? Chociaż ja wolałbym dom od tej spy. Łaska Pańska, że Richie mnie krył, jak zwiewałem na piwo i schabowe z frytkami. Ale i tak schudłem – z dumą zademonstrował pas rzeczywiście zapięty o jedną dziurkę ciaśniej. – No więc jak było?

– Ojej, jak fajnie! – zaczął radośnie Bazil.
– Super! Super biwak! Taakie ryby! – dołączył się porucznik. – I świetliki w trzcinach!
– A w nocy latały puchacze, dobrze, że Kiciuś był zamknięty w koszyczku, bo jeszcze by go porwały. Jeanek się martwił, że to duchy latają, musiałem mu przypomnieć, że jesteśmy w zaświatach, hi, hi. Trzy dni byliśmy na biwaku, a potem zaczęło lać, więc wróciliśmy do domu i urządziliśmy sobie maraton starych filmów na wideo. Narobiłem pysznych zakąseczek i dawaj! Najpierw taki fajne telenowelki z dreszczykiem...
– „Panie Pogorzelski, pan tu wino pijesz, a ja gorę!!!” – huknął porucznik Jean.
– A potem różne seriale dla młodzieży sprzed kilkudziesięciu lat. „Szatan z siódmej klasy”, „Dziewczyna i chłopak”, „Wakacje z duchami”...
– „Przebacz mi, Brunhildo!!!” – huknął jeszcze bardziej demonicznie porucznik. – A później przyjechali goście. Mój tatuś i Maksio Lefevre z żoną, ten artysta, pamiętacie go? I wpadliśmy na pomysł, że będziemy się przebierać za postacie z tych seriali i wymyślać nowe odcinki. Ale był ubaw!
– Wy obaj pewnie ciągle się bawiliście w „Dziewczynę i chłopaka”, co? – mruknął biskup.
– W to też. Ale najfajniej było, jak przestało padać i znaleźliśmy takie stare ruiny zamkowe z lochami, akurat do zabawy w „Wakacje z duchami”. Ja byłem Pikadorem, Bazil Mandarynem, Maksio Perełką, a Ludka, żona Maksia, była Dziewiątką. No a mój tatuś wcielał się we wszystkie inne potrzebne role, bo on ma zacięcie aktorskie jak mało kto, za młodu nawet występował jako torreador. Tylko mnie tata zgubił w tych lochach i przez to afera się zrobiła.

– Jak to, zgubił??? – rozległo się.

– Jako czarny charakter tata związał mnie, zakneblował i zamknął w krypcie w lochach. A potem musiał biec się przebierać, żeby być i detektywem, i policjantem, i kim tam jeszcze, i z tego wszystkiego zapomniał, gdzie mnie w tych lochach zostawił. Słyszałem, jak biegają, wołają, czasem nawet tuż za ścianą, no ale nie mogłem odpowiedzieć, bo byłem zakneblowany. A tam i niezły labirynt, i echo niewąskie.

– My wrzeszczymy coraz głośniej: „Pikador!”, „Pikador!!!” – ciągnął Bazil. – I nagle ląduje desant uzbrojonych aniołów z Serafinem na czele, obstawiają zamek, a Serafin woła przez tubę: „Hrabio Feliksie de Saint Pierre, znany pod pseudonimem El Feliz! Wiemy, że pan tu jest! Natychmiast wyjść z rękami nad głową!” Pan Feliks wzruszył ramionami, ale idzie. Ręce mu wykręcili do tyłu, a Serafin się drze: „Trzy ostrzeżenia były za nielegalne corridy, dwa mandaty, teraz nie liczyć na pobłażliwość! Wołać tu tych pikadorów!” Maksio i Ludka wychodzą, oboje w krótkich spodenkach, oboje piegowate kurdupelki... i tłumaczą, że Pikador się zgubił, od godziny go szukamy. „Nieletnich w działaność przestępczą wciąga, odpowie on za to przed kolegium archanielskim!!!” – wrzeszczy Serafin. Uznałem, że muszę interweniować, a akurat byłem przebrany za Brunhildę, świetny kostium Maksio zrobił, sztuczne ognie, nagłośnienie, super. Więc ja na wieżę i jak nie ryknę: „Brunhilda ci nie przebaczy, Serafinie!!!” Od razu ten młot Serafin wszystkich puścił i nakazał odwrót. Słowa o całej sprawie archaniołowi nie piśnie i aniołom też nakaże milczenie, głowę daję. Jak człowiek z programistami od Belzebuba współpracował, to na niejedego ma haczyk, hi, hi. A Jeanka w końcu Kiciuś znalazł, bo jak się bawiliśmy w Czterech Pancernych, to był Szarikiem i się wprawił w tropieniu. Mówię wam, chłopaki, przy żadnej grze komputerowej tak się nie ubawiłem.

– A potem jeszcze był konkurs jedzenia pierogów z jagodami bez użycia rąk... I corrida z zabłąkaną owieczką, nie denerwuj się, Richie, tylko na niby, owieczce też się podobało, odprowadziliśmy ją potem do stada...
– A tata Jeanka wybrał się z flaszką do świętego Szymona Słupnika i trzeba było widzieć, jakie akrobacje odstawiali, żeby się nie s... strącić z tej kolumny...
– A święty Jan Chrzciciel nas zaprosił na otwarcie nowych atrakcji w swoim akwaparku, ale się z tego wodospadu zjeżdżało, nie, Bazil?

– Na Azorach było ślicznie, ale mimo wszystko trochę wam zazdroszczę – odezwał się komtur. – Też bym się pobawił tak jak wy, tylko w co? Może w rycerzy Okrągłego Stołu?
– O Jezuu... – wyrwało się panu Staszkowi, a orzeł zaskrzeczał w panice i uciekł do pakamerki.

W kieszeni habitu świętego Edgara zadzwoniła komórka.
– Ach, tak? Doskonale, bardzo się cieszę – powiedział święty. Spojrzał triumfalnie po zgromadzonych.
– To pani Asia dzwoniła. Drugą książkę jej niedługo wydadzą. Słuchajcie, pobawimy się w nas samych! Przerobimy te książki na serial!
Jednak zostanie po nas ta siła fatalna... – stwierdził Edzio z uszczęśliwioną miną. – Szampana, panie Stasiu! Będziemy układać scenariusz!