wtorek, 29 marca 2011

Odcinek 4: Technika tłumaczeń

Deszcz padał dalej. Do tawerny wszedł kolejny gość, bardzo przystojny młody człowiek. Koalicjanci z aprobatą przyglądali się jego muskularnemu torsowi, oblepionemu mokrą jedwabną koszulą.
– Witam serdecznie, moje uszanowanie wielebnemu ojcu – nowy gość ukłonił się wszystkim i z atencją pocałował świętego w rękę. Bazil, który właśnie w asyście pana Tomka wrócił z parówkami i jajecznicą, spojrzał na przybysza z nieukrywaną niechęcią.
– A ty od kiedy sam chodzisz po knajpach, perełko islandzka lukrowana? – spytał.
– Edek pracuje – grzecznie wyjaśnił przystojny młodzieniec. Podszedł do bufetu i zaczął wertować jadłospis. – Tłumaczy sonety Michała Anioła. Wezmę obiad na wynos, żeby nie przerywał i nie stracił natchnienia.
– A co pan tyle czytasz, panie Aslak? – odezwał się pan Staszek zza bufetu. – Oszczędzaj pan oczy na wiersze pana Edzia. Jest ogórkowa i sznycle z kapustą.
– Kapusta pewnie zasmażana? Za ciężkostrawne. Niech pan da zestaw surówek zamiast kapusty. A te sznycle na pewno z cielęciny?
– Na pewno – wtrącił się Bazil. – Swój ciągnie do swego.
– Jeżeli na pewno z cielęciny, to wezmę dla Edgara – Aslak zignorował uwagę Bazila. – A dla mnie coś bezmięsnego, panie Stasiu. I piwo bezalkoholowe na razie, jak będę czekał.
– Pan się źle czuje, panie Aslak? – zmartwił się pan Staszek.
– Ależ skąd, panie Stasiu. Ja się po prostu przez okres Wielkiego Postu powstrzymuję od potraw mięsnych i alkoholu.
– Przesada – mruknął święty Edgar i poprosił o kolejnego sznapsa.
–  Siadaj tu, Aslaczku – odezwał się serdecznie Richard. – Jak wam idzie to tłumaczenie?
– Wiesz, wydawałoby się, że w sonecie większe problemy powinny być z częścią refleksyjną niż z opisową, ale jest odwrotnie…
– Bo refleksyjna z reguły dotyczy spraw ogólnoludzkich, a opisowa jest bardziej osadzona w kulturze i specyfice językowej oryginału – zgodził się Richard.
Bazil cicho zazgrzytał zębami.
–  Co wy się tak op..
–  Bazilku – przerwał dość ostro święty Edgar.
–  OP, ogromnie przejmujecie. Taki skrót – wyjaśnił Bazil. – Wsadzić to w gugla i po krzyku.
– Wiesz, Bazil, wstydziłbyś się – odezwał się Jean.
– On niczego złego tym razem nie miał na myśli – łagodził Aslak. – Chodzi o taki rodzaj maszyny do tłumaczeń. Wiesz, Bazil, ja wcale nie mam pogardliwego stosunku do tłumaczeń Google’a, my nawet z nich czasem korzystamy, bo niekiedy podsuwają niezłe pomysły na ekwiwalenty leksykalne, ale nie można na nich polegać jeżeli chodzi o składnię, fleksję i semantykę. Potrafią opuścić albo dodać negację, zmienić role semantyczne, nawet diatezę z aktywnej na pasywną…
–  Żeby tak tobie się rola zmieniła – mruknął Bazil. – I diateza przy okazji.
– No a w poezji – kontynuował Aslak –  dochodzi kwestia formy, rozumiesz, funkcja poetycka, czyli wedlug Jakobsona projekcja ekwiwalencji z osi wyboru na oś kombinacji... Ważne są nie tylko rymy, ale i rozkład rytmu, ilość sylab, cezura… To właściwie do pewnego stopnia dałoby się zaprogramować, bo takie cechy formalne to elementy policzalne, ale jakoś nikomu się za to nie chciało wziąć. Może ty byś taki program napisał? Ty jesteś na bieżąco z techniką…
– Daj spokój – włączył się niezbyt grzecznie Richard. – Przecież on pojęcia nie ma, co to cezura. Wątpię nawet, czy wie, co to sylaba.
– Co to cenzura, to dobrze wiem – obruszył się Bazil. – Jak na przykład nie wolno na Murzyna powiedzieć Murzyn. To te wasze wiersze są o Murzynach? – zainteresował się nagle. – Jak tak, to może i ciekawe. Pamietasz, Jean, byliśmy raz na takiej sztuce o Murzynie, fajna była. Jak tę wredną babę udusił. Do twojej Zośki była podobna.
– To był Szekspir – wyjaśnił Jean z lekkim westchnieniem. – Też twórca renesansowy i nawet też pisał sonety, ale Edek i Aslak tłumaczą wiersze Michała Anioła, z włoskiego.
– Archanioł Michał wziął się za pisanie wierszy, i to po włosku? Ściemniacie. Przecież to wojskowy. O wojskowych to ja swoje wiem.
–  Richard też był wojskowym, a projektował witraże i pisał wiersze – zaoponował Aslak.
– Ale Richard był zastępcą komendanta i się tylko op… OP, odrobinkę przepracowywał – Bazil uśmiechnął się słodko do świętego Edgara. – A archanioł Michał za całą armię jest odpowiedzialny, gdzieżby miał czas na pisanie wierszy.
– Kwestia organizacji pracy i umiejętnego delegowania – zaczął Aslak i nagle złapał się za głowę. – Panie na wysokościach, o czym ja mówię? Bazil, tu nie chodzi o archanioła…
– To co mnie Jean w błąd wprowadza? I o czym w końcu te wiersze są?
–  O sztuce i miłości – odparł Aslak.
–  O sztuce miłości – powiedział Bazil z namysłem. – Ale po co o tym pisać? Wyślę wam linki do paru fajnych sajtów – szepnął, korzystając z tego, że święty akurat podążył w kierunku drzwi z napisem „Gentlemen”. – Bo aż mi przykro, jak pomyślę, ile wy z Edkiem zawsze musicie nagadać i nawypisywać, zanim przejdziecie do konkretów…
– Mój związek z Edgarem to wyłącznie więź dusz – odparł Aslak z indygnacją.
Bazil obleśnie zachichotał.
– Dusz? Ostatnie litery ci się chyba pomyliły.
Aslakowi zaczęła niepokojąco podskakiwać lewa brew.
– Słuchaj, Richie – powiedział ignorując Bazila – może byś do nas wpadł wieczorkiem? Chciałbym z tobą przedyskutować kilka problemów wersyfikacyjnych, myślałem, że to zrobię czekając na obiad, ale tu jakoś nie sposób się skupić.
– Z miłą chęcią – uśmiechnął się Richard. – Każda wizyta u was to uczta duchowa.
– Uczta – prychnął Bazil. – On nawet swojemu chłopakowi obiadu ugotować nie umie.
– Nie umiem, ale umiem robić korektę – odparł Aslak.
Bazil znów zgrzytnął zębami. Ortografia nigdy nie była jego mocną stroną.
– Ty korygowanie ogólnie lubisz – wysyczał. – Ile ty dałeś za te sztuczne rzęsy i korektę nosa? Ciekawe, co jeszcze sobie poprawiłeś.
Aslakowi znów podskoczyła lewa brew, a potem prawa pięść. Pięść wylądowała na szczęce Bazila. Koalicjanci nie zareagowali, Jean też nie.
– Jeanku! – wrzasnął Bazil. – On mnie bije! Panowie! Za co wam płacę?!
– My mamy płacone za to, żeby pana ten wysoki pan nie bił, ten, co siedzi po lewej stronie. A co do reszty, nie nasza sprawa – powiedział pan Kazik.
– A rzęsy mam naturalne – dodał Aslak i uroczo nimi zatrzepotał.

poniedziałek, 28 marca 2011

Odcinek 3: Późne śniadanie

W poniedziałek Ian nie przyszedł do tawerny na zwyczajowe drugie śniadanie. Richard i święty Edgar trochę markotnie pogadywali o fotografii i luminescencji. Deszcz padał, a Iana dalej nie było. Na szczęście koło jedenastej pojawił się jego potomek, były oficer armii napoleońskiej, Jean de Saint-Pierre, w towarzystwie swojego byłego ordynansa Bazila. Byłego, bo w zaświatach różnice społeczne nie obowiązują. A zaraz po ich wejściu rozległ się w sieni tupot ciężkich buciorów i wkroczyło czterech potężnie zbudowanych i bardzo krótko ostrzyżonych młodych ludzi. Dwóch miało na sobie markowe dresy, a dwóch spodnie koloru khaki i koszulki z enigmatycznymi emblematami. Usiedli przy sąsiednim stole i zamówili piwo bezalkoholowe.
– Jak ja zmokłem – skarżył się Bazil. – Tu w toalecie chyba są czyste ręczniki? Muszę sobie włosy wysuszyć. Richie, pokażesz mi, gdzie to jest?
– Tam – Richard wskazał na drzwi z tabliczką „Gentlemen”.
– A ty nie pójdziesz? Bo samemu, wiesz... tak trochę klaustrofobicznie...
– Odczep się – burknął Richard i wrócił do dyskusji o luminescencji.
– Panie Kaziu – Bazil zwrócił się do sąsiedniego stołu – w takim razie pan pozwoli ze mną. A ty, Jeanku, zamów po sznapsiku, co?
Bazil i pan Kazio znikli za drzwiami z tabliczką. Wrócili, kiedy na stole pojawiła się trzecia kolejka sznapsików.
– No to pora na drugie śniadanko – stwiedził wesolutko Bazil. – Jajecznica, paróweczki, pieczareczki z grilla, pomidorki, nie? Ja wszystkiego dopilnuję. Jeanku, nie pij tyle na pusty żołądek – zręcznie wyjął Jeanowi kieliszek spod ręki i duszkiem go opróżnił. – Panie Tomku, pan mi pomoże – zarządził i obaj z młodzieńcem w dresie przepadli, tym razem za drzwiami z tabliczką „Tylko dla personelu”.
– Jak ty to wytrzymujesz, Jean? – spytał ze współczuciem Richard.
– A co ja mogę – Jean bezradnie wzruszył ramionami. – Jak mu zwrócę uwagę, to zaraz słyszę, że i tak mam za długą kadencję. No i ci – wskazał oczami na towarzystwo przy sąsiednim stoliku.
– Co to właściwie za jedni? – spytał święty Edgar.
– Osobiście nie znam, ale to taka... no... koalicja – westchnął Jean.

niedziela, 27 marca 2011

Odcinek 2: Czarne chmury (dedykowany Milence)

Po niedzielnym nabożeństwie trzej przyjaciele usadowili się pod okapem tawerny. Byli w kiepskich humorach.
– Okazało się, że to nie żałoba, i teraz mam kaca przez te skoki – odezwał się Ian.
– Ja to z reguły mam kaca, jak za dużo wypiję, ale z tobą jakoś inaczej, Ianku. Zaraz ci przyniosę zsiadłego mleczka – zatroszczył się Richard.
Zsiadłe mleko jednak nie poprawiło nastroju.
– Pada – mruknął niechętnie Ian.
– Ty nie narzekaj – odezwał się święty Edgar. – Popatrz, jak tam na dole wygląda.
– Ano, chmury, mgła, jak to o tej porze roku.
– Ale jakie chmury? Wy znowu jednego z drugim nie umiecie połączyć. Wy wiecie, co z tych chmur może spaść?
– Żaby? – zapytał Richard z nadzieją w głosie.
– Żeby to żaby. Opad radioaktywny! No, ale wy nie rozumiecie, więc wam zaraz wytłumaczę. Zacznijmy od definicji atomu. Już Demokryt z Abdery, uczeń Leucypa, w piątym wieku przed Chrystusem...
Przyjaciele świętego zgodnie oparli głowy o ścianę tawerny. Obudzili się, jak zwykle, kiedy padły słowa „takie prawo natury”. Działały na nich dokładnie tak, jak „Idźcie, ofiara spełniona” na niedzielnej mszy.

– Bogu niech bęęędą dzięęki – zanucił Ian, na szczęście dość cicho, bo tym razem się pomylił.
– Prawem natury jest, że istnienie tezy wymaga antytezy – tłumaczył święty. – W przypadku zaburzenia równowagi między chmurą elektronową a jądrem powstaje promieniowanie elektromagnetyczne, które jest swego rodzaju poszukiwaniem antytezy, i w tym poszukiwaniu zaburzają się relację między chmurami i jądrami innych atomów. Odkrył to pewien francuski fizyk, Henri Becquerel, kiedy przypadkiem włożył do kieszeni kawałek uranu zawinięty w taką światłoczułą błonę, o której wam wczoraj opowiadałem. Pamiętacie, mówiliśmy o fotografii... Więc ta klisza, czy błona, poczerniała, chociaż w kieszeni przecież nie ma światła...
– Jak w komórce – ocknął się Richard. – A mówiłem, że w komórce nie da się malować?
– Tu nie o malowanie chodzi, głupku jeden – włączył się Ian. – Jak ci, Edgar, nie wstyd, o takich rzeczach mówić, i to w niedzielę, zaraz po mszy? Kiedyś to chociaż o przyzwoitym seksie opowiadałeś, a teraz, tfu, o takich zaburzeniach. Czego to ci Francuzi nie wymyślą. I co dalej było?
– Henri Becquerel zauważył to zjawisko – luminescencja to się nazywa – ale z jakiegoś powodu nie mógł go dokładnie przeanalizować ani zmierzyć, więc zlecił to swojej doktorantce, Polce zresztą...
– O, ja cię – Richard obudził się na dobre. – Poradziła sobie, nie?
– Tak, ale nie sama. Pomógł jej mąż, Piotr miał na imię...
– No tak, promotor nie mógł, bo molestowanie i tak dalej.
– Asystent męża też pomagał. Zrobiła doktorat, a potem nawet dostała Nobla.
– Wiecie co – Ian podniósł się z ławki – ja już chyba pójdę do domu. Yvette wczoraj taka była zła, że się z wami i z Lolkiem zasiedziałem. Nie chcę się dzisiaj spóźnić na obiad.

Oddalił się śpiesznym krokiem.
– O tego asystenta męża chodzi – skomentował święty Edgar. – Zaniepokoił się biedak.
– Przecież ja tu siedzę – odparł Richard. – Nie, wiesz, on się boi, że ona może doktorat pisze...

sobota, 26 marca 2011

Odcinek 1: Tajemnicza żałoba

Występują (uwaga: postacie całkowicie fikcyjne!):
  • Święty Edgar, za życia zakonnik o niekonwencjonalnych poglądach, filozof, medyk i alchemik
  • Jego przyjaciele:
    • Sir Richard Northbridge, za życia słynny szermierz, a także artysta, twórca bardzo cenionych witraży i amator płci pięknej
    • Sir Ian Sleighstone, również sławny rycerz, mistrz łuku i kuszy.

Święty Edgar i jego przyjaciele siedzieli we wczesnowiosenne sobotnie popołudnie na swoim ulubionym punkcie widokowym, czyli polance przed niebiańską tawerną. Doskonale było samtąd widać, co dzieje się na ziemi, a przyglądanie się widokom umilało wytrawne astralne winko.
– Patrzcie, jak tam skaczą – odezwał się Ian. – Strasznie wysoko i jakoś... dziwnie. Tam, pod tamtymi górami.
Święty Edgar pstryknął palcami, żeby powiększyć obraz.
– Skaczą na nartach – stwierdził. – Nam z Richardem w Norwegii też się czasem zdarzało skakać na nartach, ale na ogół nie było to zamierzone. A ci sobie specjalnie urządzili taki skalny występ do skakania. Pewnie jakiś turniej.
– Turniej??? – zdziwili się unisono obaj rycerze.
– No, zawody. Kto dalej skoczy.
– Toż to bez sensu – stwierdził Ian. – Chociaż, zaraz... Powiększ to jeszcze trochę, Edek... Patrzcie, patrzcie, ten skoczył dalej niż poprzedni, ale mu punkty odliczyli. Tu nie chodzi o to, kto dalej, tylko, żeby trafić do celu. To rozumiem. W trafianiu do celu przynajmniej jest sens.
Przez dłuższą chwilę przypatrywali się skokom.
– Nie wydaje się wam dziwne, że oni wszyscy są nieogoleni? – spytał Richard. – Przed turniejem człowiek się zawsze do porządku doprowadza. Przecież damy patrzą.
– Faktycznie – zgodził się Ian. – Może taka teraz u nich moda?
– Niemożliwe – zawyrokował święty Edgar. – Ja dość często sprawdzam, co się na ziemi dzieje, i powiem wam, że na taki rodzaj zarostu to mody nie ma. W każdym razie do tej pory nie było.
– To czemu oni tak? Nie głupio im? Patrzcie, ci, co się tylko przyglądają, też nieogoleni.
– Hm – zastanawiał się święty Edgar – u Żydów, nawet niezbyt ortodoksyjnych, nie goli się zarostu na znak żałoby.
– Ale to przecież Polacy, katolicy, podobno wręcz antysemici – dziwił się Ian.
– Nie gniewaj się, Ianku, ale ty masz skłonność do ulegania stereotypom – zauważył Richard.
– Załóżmy, że to oznaka żałoby. Może to taka tradycja, żeby takimi skokami okazywać żałobę.  Ale po kim?
– Może po pani Eli? – zaproponował Richard. – Tej ładnej, co parę dni temu u nas się zjawiła. Przecież tylko faceci skaczą.
– Gdzieżby dziewczyny mogły tak skakać. W spódnicach? Wyobrażasz sobie?
– Właśnie sobie wyobrażam – Richard przymrużył oczy. – Fajnie by było.
– A tobie jedno w głowie – oburzył się święty Edgar. – Bzdury gadasz. Teraz dziewczyny chodzą w spodniach, sam popatrz.
– Aha – zgodził się Richard z pewnym żalem. – To fakt, w spodniach nie warto, żeby skakały. Słuchajcie, może chodzi o żałobę po Ojcu Świętym? Zdaje się, że on się do nas przeniósł tak właśnie wczesną wiosną... Może chcą uczcić rocznicę?
– Po kimś takim jak Lolek można obchodzić żałobę latami – zawyrokował święty Edgar – ale przedtem się golili. Lolek zresztą też się codziennie golił, nawet jest takie popularne zdjęcie, na którym się goli.
– Zdjęcie? – Ian i Richard znów zdziwili się unisono.
– Że też wy zupełnie nie próbujecie być choć trochę na bieżąco z rozwojem techniki... Zdjęcie, albo fotografia, to taki obraz, który powstaje w odpowiednim aparacie pod wpływem działania światła. Kiedyś stosowało się światłoczułe błony...
– Światłoczułe? – zainteresował się Richard. – Z takimi się nie zetknąłem.
– A teraz jest bardziej zaawansowana technologia, ale i tak nie zrozumiecie – kontynuował święty. – Wystarczy, jak zapamiętacie, że zdjęcie to obraz, który tworzy się światłem.
– To coś jak witraż – powiedział z rozmarzeniem Richard.
– No, nie całkiem, bo teraz wszyscy takie zdjęcia mogą robić. Nic nie trzeba umieć, wystarczy mieć komórkę.
– No nie, Edgar, ty już nas w maliny wpuszczasz – zdenerwował się Richard. – Kto by robił witraże w komórkach? Ale nie o to chodzi, tylko o to, po kim ta żałoba.
– Już wiem! – zawołał Ian. – Po tym, co było w kwietniu zeszłego roku. Niedługo będzie rocznica, a oni pewnie skaczą już teraz, bo się boją, że śnieg do tej prawdziwej rocznicy stopnieje.
– Ale, patrz, patrz... Tam jest ten mały, chudy, z długim nosem, a parę dni temu mi się obiło o uszy, że on coś nieprzyjemnego o bracie pana Leszka powiedział... Że nie tam kwiatki kładzie, gdzie powinien...
– A jemu co do tego?
– Nie wiem, ale wiem, że to protestant...
– Protestant w żydowskiej żałobie? To już raczej nie po panu Leszku ta żałoba...
­– Dajcie spokój, sami tego nie rozgryziemy, choćbyśmy wypili jeszcze po flaszce wina na głowę – podsumował święty Edgar. – Chodźmy pogadać z Lolkiem, on jeden może się w tym rozezna...