sobota, 31 grudnia 2011

Odcinek 86: Noworoczne pozdrowienia od Bazila


Sprowadzam z Anglii szczepionkę Jennera dla moich chłopców. Wszyscy są szczepieni. Myślę o nich „moi chłopcy”, ale ich nie widuję. Ktoś mógłby moje zainteresowanie młodymi chłopcami źle zrozumieć. Zajmuję się stroną finansową i organizacyjną, a ksiądz Andrzej zdaje mi szczegółowo sprawę z kwestii pedagogicznych. Przy okazji próbuje mi naprostować światopogląd.

– Zupełnie nie rozumiem pana oporu przed spowiedzią, książę – upiera się przy tytułowaniu mnie księciem. Już dałem sobie spokój z protestami. – W pana sytuacji wskazane byłoby pojednać się z Bogiem i wyznać grzechy. To na pewno dobrze by panu zrobiło.

– Ja się z Panem Bogiem nie kłóciłem – uśmiechnąłem się. – A grzechy mam w sensie dosłownym wypisane na twarzy. Po co miałbym jeszcze o nich mówić?

– Ale przecież odczuwa pan potrzebę pokuty – ksiądz Andrzej nie daje za wygraną. – Gdyby nie ta niechęć do praktyk religijnych, to byłby pan, proszę wybaczyć, katechizmowym przykładem skruszonego grzesznika. Ta pańska asceza, ta działalność charytatywna... nie dość, że szczodra, to tak znakomicie przemyślana. Hojni ofiarodawcy się zdarzają, ale nie każdy dba tak, jak pan, o to, żeby nikogo swoją hojnością nie upokorzyć. To wszystko przecież jest w duchu najczystszej chrześcijańskiej pokuty.

–Ja o tym nie myślę w tych kategoriach – uciąłem. – Działam z pobudek czysto egoistycznych. Kiedy sobie uświadamiam, że przyczyniam się do tego, żeby pewna liczba dzieciaków miała jedzenie, dach nad głową i opiekę, a przy tym uczyła się przyzwoitych zawodów i miała jakieś widoki na przyszłość, to jest mi przyjemnie. Po prostu wydaję pieniądze dla przyjemności. Zresztą szkoła jest już samowystarczalna.

– Szkolne gospodarstwo nawet zaczyna przynosić dochód – potwierdził ksiądz.

– A mnie powiodło się parę inwestycji. Otworzymy jeszcze jedną noclegownię. Z jadłodajnią. Może w Lublinie? Mam pewien sentyment do tamtych stron. No i rozszerzymy akcję szczepień przeciw ospie.

– Oczywiście wszystko anonimowo – westchnął ksiądz. – Nie rozumiem pana, książę. Nie chce pan leczyć ani duszy, ani ciała. Nie chce pan dodać splendoru rodowemu nazwisku. Dlaczego przynajmniej szkoły nie nazwać fundacją de Chatreville?

– Bo nie. Taki kaprys. Arystokratyczny. Nasza współpraca opiera się na pełnej dyskrecji, chyba nie muszę księdzu przypominać? Pieniądze odbierze ksiądz u Przewłockiego, jak zwykle. Do widzenia.

– Z Bogiem – powiedział i nakreślił krzyż w powietrzu.

Większość pieniędzy przekazałem... jemu, dla niego niezależność finansowa zawsze była taka ważna... ale zostawiłem sobie tyle, żeby wystarczyło na moje projekty, no i na skromne życie. Izdebka na poddaszu jest przytulna. Od żelaznego piecyka rozchodzi się przyjemne ciepło. Łóżko, stół, dwa krzesła, półka z książkami i parę kołków w drzwiach na moją garderobę. Pieniędzy mi starczy nawet na dożycie do pięćdziesiątki, ale przecież tak długo nie pożyję.

Trochę szkoda, że nie mogę pracować w szkole. Widziałem ją tylko na rysunkach. Miło byłoby pracować w szkolnej kuchni, a może i uczyć co zdolniejszych chłopców francuskiego. No, ale z moim choróbskiem to niemożliwe. Sprawy finansowe i organizacyjne dużo czasu nie zajmują. Więc piszę.
Zapisałem już siedem brulionów. Nie jest to oczywiście całkowicie oryginalne, trochę w tym Swifta, trochę niemieckich romantyków, echa opowieści o świętym Graalu i pieśni Nibelungów też się tam pałętają. Ale co to szkodzi, i tak nikt oprócz mnie tego nie przeczyta.

Nie potrafię tej opowieści skończyć, bo wtedy rozstałbym się z nim.

W mojej historii przyjaciele się nie rozstają. Czego ja z nimi nie wyrabiam! Gnam ich przez morza i pustynie, i przez tropikalne dżungle. Walczą z Beduinami, zawierają przymierza z Pigmejami, co rusz są o krok od śmierci – najgorzej było, jak jednego ugryzła czarna mamba; co ja się naszukałem po bibliotekach i antykwariatach, żeby znaleźć antidotum. Bo żaden z moich bohaterów nie powinien umrzeć.

No więc rozumiesz, wyimaginowany czytelniku, jaki kicz tworzę?

Oni oczywiście szukają skarbu. Stara cygańska królowa wywróżyła im, że znajdą największy skarb na świecie. Znajdą go w gnieździe Feniksa. Kłopot z tym, że nikt nie wie, gdzie ten Feniks się gnieździ. Ale dzięki temu mogę nie kończyć opowieści.

Za to kończę obiad. Nie gotuję sam, gotować tylko dla siebie to żadna przyjemność. Przynoszą mi obiady z narożnej knajpki. Trochę przypomina „Coq au vin”, jedzenie mają zupełnie przyzwoite, chociaż nie takie dobre, jak u państwa Claudetów. Ale dzisiejsze pierogi były naprawdę smaczne. Dolewam sobie wina i zaczynam pisać.

Opowieść właściwie pisze się sama. Już jest po północy.

Przyjaciele są zmęczeni. Głowy im posiwiały, a twarze się pomarszczyły przez te ciągłe zmiany klimatu. Dają za wygraną. Wracają do małego domku w górach, który bardzo dawno temu opuścili. Ściany są szarozielone od porostów, dach pokryty mchem. Zimno. Rozpalają ogień na kominku. Gryzący dym wypełnia izbę. Oczywiście komin zapchany. Przy próbach oczyszczania wypada z niego metalowe pudełko. A w nim jest stara, trochę pogięta ustna harmonijka.

No nie, Bazil, ustna harmonijka w średniowieczu? Toż to anachronizm. Może flet albo fujarka? E, nie, głupie skojarzenia może wzbudzić, a poza tym rozedmy płuc chłopaki dostaną. Niech będzie lutnia. Jak kicz, to kicz. Zresztą, jaki inny instrument mogliby znaleźć w kominku? Wiolonczelę?

Kiedy się trąci struny tej starej lutni, to wszędzie tam, gdzie dobiega jej dźwięk, robi się wiosna. W ludzkich duszach też. Łachmany zmieniają się... nie w złociste szaty, ale w przyzwoite, całe i czyste ubrania. Uśmiechnięci kucharze szeroko otwierają drzwi knajpek i zapraszają wszystkich do środka. Przekupki na rynku rozdają dzieciom ciepłe bułki i pachnące serdelki, a dzieciaki częstują nimi zgłodniałe psy i koty, i rzucają okruszki gołębiom.

Zatem przyjaciele znaleźli skarb, największy skarb na świecie. Ale nie można na tym skończyć opowieści, bo przecież niemoralne byłoby ograniczenie działania czarodziejskiej lutni do rodzinnej wioski moich bohaterów. Więc przyjaciele muszą znów wyruszyć w świat, chociaż tak bardzo są zmęczeni. Tak jak ja. Ciężko mi oddychać. Już świta. Może wyjść zaczerpnąć świeżego powietrza? Nie. Jeszcze chwila.
Przedmioty martwe też mają ograniczony czas życia. Stara lutnia brzmi coraz słabiej, w drewnie zarysowują się pęknięcia. Któregoś ranka, kedy obaj przyjaciele odpoczywają nad rzeką, w cieniu wierzby, lutnia rozpada się w proch. Ale to, co miało życie, ma duszę. Na zawsze.

Dusza lutni zamieszkała w rzece i kiedy się bardzo, bardzo uważnie wsłuchać, to można ją usłyszeć.
No, a obaj przyjaciele? Robili się coraz bardziej przezroczyści.

– Nie widzę cię – powiedział Jean.
– Nie szkodzi – odparłem. – Przecież jesteśmy razem.

Znad rzeki uniósł się leciutki obłok, podobny do anielskich skrzydeł.

Tak. Tak się kończy moja opowieść. Teraz tylko spalę bruliony. Wcale mi nie jest smutno. Pójdę nad rzekę. Kiedy się bardzo, bardzo uważnie wsłucham, to na pewno...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz