sobota, 26 listopada 2011

Odcinek 76: Orzeł i resztka


– Gdzie się podział orzeł? – zastanawiał się z niepokojem komtur Ulf. – Tego jeszcze nie było, żeby się nie zameldował, kiedy zamawiam tatara.

– Wiktoooor!!! – rozległo się na siedem głosów, a pan Staszek i porucznik Jean zagwizdali refren „Warszawianki”.

Nic. Cisza. Tylko żółw Pawełek z filozoficznym spokojem chrupał plasterek ogórka.

– Może poleciał w... to, w co Wyspiański mówił, że orzeł nie poleci? – zasugerował nieśmiało Aslak.

– Co pan, panie Aslak. Wiktor czyste stworzenie, odkąd tu nastał, do kuwety chodził – oburzył się pan Staszek. – Ja się boję, ja się, proszę panów, strasznie boję, że go znowu antyfaszyści ukradli.  

– Ci z MOJSZE drugi raz się by nie odważyli, po tym, jak im Rysiek z ekologami manto spuścił – powiedział z przekonaniem Ian.


(Tu przypominam czytelnikom, że MOJSZE to "Młodzieżowa Organizacja o Jedynie Słusznych Zasadach Etycznych" )

– A masz pewność co do twoich dzieciaków, Ian? – włączył się hrabia Filip. – Już go kiedyś pożyczały...
– Hmm... Zadzwonię dla pewności – Ian wyjął komórkę spod kolczugi. – Edgarek? Tu tata. Odprowadziłeś maluchy na trening? Dobra... Słuchaj, orła nie widziałeś? Nie, mnie nie o orła na koszulkach chodzi, tylko o naszego, z tawerny... Wujek komtur się martwi... Co??? Aha... Nic na razie nie rób, zaraz oddzwonię.
– No tak – Ian zwrócił się do przyjaciół. – Jest w klubie sportowym, tym, gdzie moje najmłodsze trenują. Trening odwołany, bo dzieciaki nie mogły się przebrać. Orzeł siedzi na koszulkach i nie chce się z nich ruszyć. Wygląda na to, że gniazdo sobie z nich wije. Trener mówi, żeby go zostawić w spokoju, bo kto wie, może orliki wysiaduje.

– Gniazdo? Orliki? Przecież Wiktor to samiec – zdziwił się hrabia.

– Ech, ty przeżytku średniowiecza... – mruknął Bazil.

– Ja tam na chwilkę zajrzę – Richard bardzo dyskretnie się przeteleportował. Po chwili, która nawet nie wystarczyła na zamówienie kolejnej Krwawej Mary, pojawił się w tawernie z orłem na ramieniu.

– Pan komturrr... Tatarrr... – zaskrzeczał orzeł w zupełnie normalny sposób i umościł się na kolanach komtura. – Seta? – zapytał z nadzieją i pieszczotliwie skubnął komtura obiema dziobami w oboje uszu.

– Już, ptaszynko – komtur czule pogłaskał orła. – Jak tyś to zrobił, Rysiek?

– A, nic wielkiego. Jak się tyle lat obserwuje przyrodę, to i wnioski można z tych obserwacji wyciągnąć – odparł skromnie Richard. – Zagrałem z orłem o resztkę. Taka stara metoda, „orzeł i resztka”, a czego resztka, to już sobie dośpiewajcie.

– Chyba „orzeł i reszka”? – Edzio de Saint-Pierre nie wyzbył się puryzmu językowego. Tym razem nie został zignorowany, bo w tawernie pojawiła się pani Flora.
– Pan Lysio gla z olłem o pana Leszka? – spytała z właściwym sobie urokiem. – Tego pana Leszka, co jest u nas, czy o tego, za przeploszeniem, zawajdanego?[1]


[1] Przymiotnik „zawajdany” zapożyczony jest z recenzji „Popiołów” Wajdy pióra Melchiora Wańkowicza

środa, 23 listopada 2011


Odcinek 75: Wiedźmin

– Podaj mi masło, Jean – poprosił komtur, skrapiając tatara przyprawą Maggi.

– Nie ma masła – zmartwił się porucznik. – Panie Stasiu...

– Masła nie ma i nie będzie – stwierdził pan Staszek. – Bo szwagrowi składki kazali płacić. Na emeryturę. Teraz nie ma z czego masła składać.

– Słońce świeci, deszczyk pada, czarownica masło składa... – zanucił frywolnie Richard.

– Ty się, Rysiek, zamknij – powiedział ponuro Ian. – Czarownic wystarczy bez twojego udziału. W owady się ostatnio zamieniają. W muchy, albo i w biedronki. A jeszcze ten wiedźmin, tfu...

– Nie wiedźmin, tylko głowin – poprawił hrabia Filip. – Ale to jeszcze gorsze. Filozof.

– Nieletnich do jaskini będzie zaciągał – zmartwił się Bazil. – Filozofowie tak robią. Jak ten Platon. Co to chłopaczków do jaskiń zwabiał.

– A wcale nieprawda, bo ci nieletni to sami się do jaskiń pchali. Sami się uprowadzali, a potem rodzina miała kłopoty – zauważył hrabia Filip.

– Filip, a jak tam u ciebie z konopiami? – zmienił temat święty Edgar.

– Spoko. Legalnie. „Wakacji z duchami” nie oglądałeś? – uśmiechnął się hrabia.

sobota, 12 listopada 2011

Dodatek do odcinka 74

Na mundur nam napluli, Jeanku, i niewiele można zrobić, ale jak na ten link naplują, to niech ich Matka Boska broni, bo żaden firewall ani program antywirusowy nie pomoże. A Matce Boskiej też nie będzie się chciało ich bronić - stwierdził Bazil i wkleił link: http://www.youtube.com/watch?v=gSL6Gfvfc0A&feature=related

Odcinek 74: Rogale marcińskie


– Panowie, uspokójcie się, jak Szefa kocham – błagał pan Staszek. – Z reszty ciasta rogale marcińskie wam upiekłem na deser, trochę spóźnione, ale lepiej późno niż wcale.

– Uspokoić się nie można – odezwał się Bazil dźwięcznym głosem nieustraszonego szwoleżera. – Ale ja już nie będę płakał.  Płakać można, dopóki się ma jakąś nadzieję. Ja nadzieję straciłem. 

– Słusznie – odezwał się komtur i nalał pięćdziesiątkę Bazilowi, a sobie setkę. A potem znów pięćdziesiątkę, bo setką zajęły się obie głowy orła.

– A może by pan Filip co poradził? W końcu dyplomata... – zasugerował pan Staszek.

– Dyplomacja nie pomoże. Nie polezie orzeł w ... – stwierdził hrabia Filip i jako pierwszy sięgnął po pierożek z kapustą. Orzeł dziobnął pierożek hrabiego i rozpaczliwie zaskrzeczał.

– Dla ciebie są z mięskiem, Wiktor – poinformował pan Staszek. – Dla kota i Toli też. Tu macie.

– Może jednak do Szefa zadzwonić? – zastanawiał się biskup Roland.

– Nie obraź się, Rolek, ale ty za krótko tu jesteś. Nie znasz tutejszych stosunków – zauważył święty Edgar. – Szef dał wszystkim wolną wolę i nie wolno Mu takimi, po poznańsku mówiąc,  p...łami żadnych części ciała zawracać.

– Jaka ładna aliteracja. Wolna, wola, wolno... – zachwycił się Edzio. Aslak zupełnie nieoczekiwanie kopnął go w łydkę.

– A ja się dalej boję – Bazil znów zabrał głos. Minę miał tak zdecydowaną, jak swego czasu pod Somosierrą. – Bo to jest zło. Nie takie, jak Lucyfer, Belzebub i ich chłopaki, co to nas od czasu do czasu namawiają, żeby siarkę powąchać, z panią Florą w figo-fago się zabawić i tak dalej. Z takimi to współpracować można. Szef jeszcze dziś by Lucyfera na nowo przyjął do pracy, ale jakoś tak się umówili, że Lucyfer na razie w podziemiu ma robić. Prawdziwe zło to co innego. Nie ma twarzy. Każdemu może w duszę wejść, nawet u nas, i tylko Szef wie, jak i dlaczego. Nikomu  nie powie, bo nikt by nie zrozumiał. To się od tej rewolucji zaczęło. Dlatego takiej histerii dostaję, kiedy mi się przypomina, co się wtedy we Francji działo. Przedtem zło też było, ale ludzie od niego uciekali. A teraz się do niego garną. Podoba im się. Nie rozumieją, skąd się taki Franz Stangl znalazł w Treblince. Dlatego już żadnej nadziei nie mam.

– Pod Waterloo też dużo nadziei nie było, co, Bazil? – spytał porucznik.

Bazil podskoczył radośnie i otworzył okno.

– Szarża, Jeanku? – zapytał i posłał pocałunek Kiciusiowi.


Odcinek 73: Czy krew wsiąkła w ziemię? (czyli o możliwościach restauracji)



– I co tu zrobić? – zastanawiał się święty Edgar. – Bez cudu się nie obejdzie. Ryzykowne, bo już prawie limit cudów na ten rok wyczerpałem, ale nie ma rady. Cudów z pierogami nie mogę robić, bo to domena świętego Jacka, ale jak tylko ciastem się zajmę, to się chyba święty Jacek nie obrazi... Farsz jest gotowy, prawda, panie Stasiu?

Pod wpływem paru łacińskich formułek w misce coś cicho zabulgotało, a wkrótce okrywająca ją biała ściereczka obiecująco się wydęła.

– Dobra – święty Edgar zwrócił się do rycerzy. – Schować miecze, myć ręce i pierogi lepić. Zaraz wam kilku innych przyślę do pomocy, tylko tam porządek zrobię.
– Ale księdza komtura proszę do kuchni nie przysyłać, lepiej niech nakryje do stołu – włączył się pan Staszek – bo jak przy jego gabarytach się weźmie za pierogi, to od razu kulebiak będzie.

– Podsyp mąki, Ian – zaczął Richard. – Jak myślisz, teraz chyba musi być koniec z tolerancją?
– Czyś ty zgłupiał? – spytał Ian, podsypując mąkę. – Jeana i Bazila przestaniesz tolerować? Albo Filipa, przez tę jego żydowską prababkę? Czy Rolka i Ulfa przez ich piekielną przeszłość? Tolerancja jest konieczna.

– Ty mnie źle zrozumiałeś, Ianku – powiedział łagodnie (jak zwykle) Richard. –Ja nic nie mam przeciw czyjemukolwiek pochodzeniu, religii czy orientacji. I nawet nic nie mam przeciw piekielnikom, jeżeli się zresocjalizowali i przyzwoicie się zachowują. Ja mówię o tym, że chuligaństwa i wandalizmu nie można tolerować. Panie Stasiu, w porządku te pierogi?

– Tylko żółtkiem popędzlować i można wstawić do piekarnika ­– stwierdził pan Staszek.  – W teorii to pan ma rację, panie Rysiek, ale jak to w praktyce przeprowadzić? Mnie knajpę zdemolowali, święte obrazy zbezcześcili, Biblię podarli, a sam na chuligana wyszedłem, i to podobno zupełnie legalnie... Teraz na dodatek z panem Bazilkiem coś nie tak...
– Trauma z dzieciństwa mu się odnowiła. Z czasów rewolucji francuskiej. Jakby pan wiedział, ile z nim kłopotów było, jak tu do nas przyszedł.... – zaczął Ian.
– No... kłębek nerwów, strzęp człowieka ­– dodał Richard. – Albo Jeanowi godzinami na szyi wisiał, tak jak teraz, albo na odwrót, po nocach uciekał z domu i chodził na Ziemię straszyć. 
– Eeee... pan chyba żartuje... Kto tam by się pana Bazilka przestraszył?

– No właśnie. Nikt się go nie bał. Nawet lękliwe starsze panie zapraszały go na herbatkę z konfiturami. Dzieci go brały za Piotrusia Pana i piszczały z uciechy. A jakie propozycje mu pewni panowie robili, to już pomińmy milczeniem... I to wszystko go jeszcze bardziej frustrowało i obniżało mu samoocenę. Ale w końcu z tego wyszedł. Terapia kognitywna i zajęciowa, no i ta święta cierpliwość Jeana... A teraz taka regresja. Dobra, chodźmy zobaczyć, czy mu się polepszyło.
***
– Bazilku, to przecież było dawno, tak dawno... – szeptał porucznik Jean.
Krew już wsiąkła w ziemię, a na tej ziemi rosną teraz winne grona – dołączył się Edzio de Saint-Pierre.
– Bułhakowa będziesz mi tu cytował – prychnął Bazil, odrobinę wracając do swojego zwykłego „ja”, ale nadal nie otwierając oczu. – Winogrona na paryskim bruku, też wymyślił...

Święty Edgar kilkoma zdecydowanymi machnięciami kropidła przywrócił tawernę do dawnego, jakoby szowinistycznego wystroju. Nawet pamiątkowa Biblia pana Stasia spoczęła na półeczce przy oknie, cała i nienaruszona.

– Możesz już patrzeć, Bazilku – powiedział serdecznie święty.

– Taak – odezwał się cichutko Bazil. – Niby tak, jak było... Bardzo księdzu dziękuję. Ale, widzi ksiądz, ja się dalej boję... Bo już jednak nigdy naprawdę nie będzie, jak kiedyś. Tak jak we Francji po tej wrednej rewolucji. Też próbowali restauracje robić takie, jak za Burbonów. Homary, przepiórki na grzankach, niby kultura i tradycja. A wystarczy do Internetu zajrzeć, żeby zobaczyć, jak tam u nich teraz jest. Ja na temat Murzynów to w poprzednich odcinkach żartowałem, ale teraz mi nie do śmiechu – Bazil z przyzwyczajenia wyciągnął z kieszeni Ipoda i sprawdził wiadomości.

– Nieee!!!! Jeanku!!!! Nieeee!!! – wrzasnął znowu i zawisł na szyi porucznika.

Hrabia Filip wyjął Ipoda ze zwiotczałej dłoni Bazila i brzydko przeklął. Komtur przejął elektroniczny gadżet i cisnął nim o stół.

Krrrreuzhimmeldonerrweterr, i to norrrdycy mają być! Bez honorrru hałastrrra, wszystko przez tę czarrrownicę  – warknął na wilczy sposób, dobył dwuręcznego miecza i zdematerializował się.

– Co się stało? Niech się panowie rosołku napiją, pierożki też gotowe – pan Staszek usiłował przywrócić normalny nastrój.

– Jakieś bydlę napluło na mundur szwoleżera – wyjaśnił porucznik Jean. – Bazil, przestań ryczeć. Szarża!!!
***
Tawerna znów opustoszała.

– Restaurację bez pierogów próbują robić – powiedział pan Staszek do żółwia. – Ja to czarno widzę. Znaczy, biało inaczej – dodał wyraźnie w stronę żyrandola.

środa, 9 listopada 2011

Odcinek 72: Neutralny wystrój


W opustoszałej sieni tawerny nagle zabrzmiały urywki tang, tupot, śmiechy, poszczekiwanie Toli, entuzjastyczne skrzeczenie orła i jeszcze bardziej entuzjastyczne piski Bazila. To wierni bywalcy niebiańskiego lokalu zmaterializowali się po powrocie z długiego weekendu w Meksyku.

– Nieźle było, ale mnie już za słodko po tych marrcepanowych kościotrrupkach – zagrzmiał głos komtura. – Mam ochotę na pierrogi z kapustą, takie, jak na Dziady w Rotherrburrgu krrajowcy rrobili...

– Takie, jakie babcia pani Asi zawsze piekła na Zaduszki. Ona pochodziła z tamtych okolic  – dodał rozmarzonym głosem Richard. – Panie Stasiu, będą piero... – urwał i zmartwiał. Reszta towarzystwa też.

Podłoga tawerny pokryta była strzępami zadrukowanych kartek. Parę papierowych strzępów wirowało w powietrzu. Na jednym można było odczytać: „Na początku było Sło..”
Za bufetem nikt nie stał. A ściany przedstawiały widok jeszcze bardziej przerażający.
Znikły małe witrażyki Richarda z aniołkami i jednorożcami, a także ten największy, przedstawiający wydekoltowaną świętą Barbarę. Nie było Matki Boskiej Ostrobramskiej, przybieranej każdej wiosny palemkami, a każdego lata wianuszkami poświęconych ziółek. Piękny rzeźbiony krucyfiks, arcydzieło szwajcarskiej sztuki ludowej, będący na dodatek prezentem od taty porucznika Jeana, też najwyraźniej jacyś diabli wzięli.

To byłoby wystarczająco straszne, ale na tym nie koniec. Miejsce Matki Boskiej zajmowała bardzo amatorska kopia Guerniki, pokolorowana zamaszyście na okropnie gryzące się ze sobą odcienie różu i czerwieni. Tego, co zastąpiło szwajcarską ludową rzeźbę, nikt nie chciał nazwać właściwym słowem. Przyzwoitość na to nie pozwalała. A na miejscach witraży Richarda...

– Nieee!!!! Jeanku!!!! Nieeee!!! – krzyknął Bazil i rozpaczliwie przytulił się do porucznika.
– Wiertz – wysyczał porucznik i zacisnął szczęki równie mocno, jak rękę na rękojeści szabli.
– Ten nekrofil Antoine Wiertz... Ten szczur podgilotynowy... Nie patrz, Bazilku...


(Tu kilka spośród obrazów Wiertza które tak przeraziły Bazila).

Richard i Ian spojrzeli po sobie i jednocześnie dobyli mieczy.
– Pana Staszka trzeba ratować – wyjaśnił Richard, pędząc na zaplecze.

Pan Staszek przykładał sobie do głowy plastikowy worek z lodem i melancholijnie patrzył na glinianą miskę, zwaną w pewnych regionach Polski makutrą.

– Siadło. Na amen siadło. A pierogi chciałem zrobić – powiedział. – Tradycyjne, zaduszkowe, w drożdżowym cieście. Koszerne. Dla wszystkich. Na Zaduszki przecież wszyscy u mnie mile widziani. Zawsze tolerancja była, w końcu każdy umarł, prawda, panowie? Ze wszystkich regionów przychodzili, nawet te komunisty z blokowiska, tego za parkiem, co Szef z litości im urządził, żeby się nawet taki... miał gdzie podziać, jak przed śmiercią za grzechy pożałuje. Nawet jak jaki potępieniec przez kominek nielegalnie przyszedł, to w święto nigdy nie wyganiałem, niech się sierota pobawi. A w tym roku... od szowinistów mnie wyzwali, za to, że pierogi normalne robię, nie okrągłe i nie trójkątne – pan Staszek rozpłakał się na dobre.

– Szefowi się pan nie poskarżył? – spytał święty Edgar.

– Do samego Szefa z kwestią pierogów i tawerny trzygwiazdkowej? – chlipnął pan Staszek. – Do dyżurnego księdza dzwoniłem. A on na to, że konstytucja gwarantuje kulturę, więc skoro u mnie kultury nie ma, to konstytucję pewnie złamałem.

wtorek, 1 listopada 2011

Dzień Zmarłych - zatem fragment powieści o zmarłych

Namówiłem Antoninę na karnawałowy wyjazd do Warszawy. Chciałem, żeby wreszcie trochę się pobawiła, pospotykała z dawnymi przyjaciółkami, dała sobie uszyć nowe suknie u warszawskich krawców. Przez tyle lat albo siedziała z dzieckiem przy piersi – z usług mamek nie chciała korzystać – albo kolejne było w drodze. Teraz młodsze można było zostawić pod opieką nianiek, a Rysia wzięliśmy ze sobą.

Zaopatrzyłem Tonię w pokaźną sumę na krawców i zakupy, przekazałem ją rozgadanym przyjaciółkom i poszedłem z Rysiem na spacer po mieście. W jego sześcioletnich oczach musiało być ogromne. Nigdy nie widział większego miasta niż Tarnów. Nigdy też nie widział takiej szerokiej rzeki jak Wisła. Zafascynowała go. Bardzo długo patrzył na wodę, na barki, na piaskarzy z taczkami i na kaczki kręcące się przy brzegu.
– Możemy pójść je pokarmić? – spytał.

Kupiłem parę bułek przy najbliższym straganie i zeszliśmy na brzeg. Rysio poświęcił całą uwagę kaczkom, a ja melancholijnie patrzyłem na muskające wodę gałęzie wielkiej płaczącej wierzby.

– Uważaj, synku, żebyś się nie skąpał – rzuciłem przez ramię i wszedłem między gałęzie.
Przykląkłem.

– Bazil – powiedziałem. – Bazilku mój kochany.
– Tylko mnie nie dotykaj, Jean – uśmiechnął się. Uśmiech miał niezmieniony, oczy też. – Patrz, znalazłeś mnie. To te pierścienie. Są niezawodne. Poznałeś mnie. Ja sam siebie już nie poznaję.
– Chodź ze mną – powiedziałem błagalnie. – Przecież to, co niby mam, jest twoje, ja tym tylko zarządzam. Musisz się leczyć. Fryderyk nam poleci najlepszych specjalistów, nawet sam do ciebie przyjedzie. On jest teraz sławą międzynarodową. Wszystko będzie dobrze. Znowu cię znalazłem, więc będzie dobrze.
– Nie, Jean, takich powtórek się nie robi – odparł. – A syfilis to nie meningitis. Z tego i Fryderyk nie wyleczy. To, co dostałeś ode mnie, jest twoje. Jednej rzeczy ci nie oddam – podniósł zniekształconą, pokrytą wrzodami rękę. Brakowało na niej małego palca, ale na serdecznym błyszczał szmaragd.

– Dostaniesz go po mojej śmierci – błysnął zębami w uśmiechu paryskiego ulicznika. Zęby miał białe i zdrowe. Kontrast z tym, co pozostało z jego twarzy, był makabryczny. – Jak poczuję, że pora umierać, to go dokładnie umyję i wypłuczę w spirytusie. Ja nie śpię pod gołym niebem – dodał. – Mam gdzie mieszkać i co jeść. Tylko lubię tu sobie siedzieć. To prawie jak pod mostem w Paryżu. Największy mankament Warszawy to brak mostów. Jakie ładne dziecko – wskazał na Rysia podskakującego między kaczkami. Część z nich wygramoliła się z wody, dawała się karmić z ręki i głaskać. Mały był w siódmym niebie. – Jak mu na imię?
– Ryszard Bazyli ­– odparłem.
– Jak to ładnie z twojej strony, Jean – znów się uśmiechnął. – Jak ładnie. Może lepiej idź, bo dziecko zaraz cię zacznie szukać i się mnie przestraszy.
– Chodź ze mną – prosiłem. – On się nie przestraszy. Albo chociaż daj mi adres. Albo zostaw wiadomość u Rzewuskich, zatrzymaliśmy się u nich. Bazil, tak mi ciebie brakowało przez te wszystkie lata. Wiesz, nasz Fukier świetnie się miewa, tylko tłuścioch się z niego zrobił. No, chodź ze mną, Bazilku, nie daj się prosić. Ja cię nie chcę więcej stracić z oczu, zrozum.
– A ty zrozum coś, co ja siedem lat temu zrozumiałem. Ludzie powtarzają, że miłość to znaczy być razem. To nie zawsze prawda. Czasem miłość to znaczy być jak najdalej od siebie. Ale nie potrafiłem być w pełni konsekwentny. Mimo wszystko bardzo chciałem cię jeszcze raz zobaczyć. Dlatego nie zdejmowałem tego pierścienia. Zdaje się, że jestem ci winien wyjaśnienie.
– Co tu wyjaśniać, Bazilku – powiedziałem, opuszczając wzrok. – Ja sobie do końca życia nie wybaczę tego gadania o niezależności. Przecież powinienem był przewidzieć, że zareagujesz tak jak swego czasu w Genewie. Że poczujesz się odtrącony. Bezmyślny i gruboskórny żołdak ze mnie.
– Ależ ja krzyku na ten temat narobiłem – Bazil cicho się zaśmiał. – Normalnie jak typowa histeryczna ciota. Bo sam chciałem wierzyć, że przez to odszedłem. Widzisz, prawdziwy powód był inny. Poważniejszy. Pamiętasz, jak się ostatni raz kochaliśmy?
– Czy o czymś takim można zapomnieć, Bazil?
– Jakie to było piękne...  A potem miałeś w oczach nienawiść. I złość. Ja wiem, Jean, to bardzo krótką chwilę trwało i zaraz tego pożałowałeś, i taki byłeś dla mnie serdeczny. Ale, widzisz, ja ten rodzaj złości znam. Już jako dzieciak nauczyłem się go rozpoznawać, bo czasem od tej umiejętności zależało życie. Nie przerywaj, Jeanku, przecież ja ciebie nie porównuję do brutali, co małego cwela potrafią na śmierć skopać za to, że im z nim za przyjemnie było. Ty byś nigdy nie dał złości nad sobą zapanować, za dobry jesteś. Zawsze byłbyś dobry dla mnie. Ale ciągle byś się z tą złością musiał szarpać. Całe życie by ci zatruła.
– Bazil, nawet nie wiesz, jak ja się do tej pory wstydzę za tamtą chwilę. Taka jedna głupia, wstrętna myśl, nie wiadomo, skąd... Ja przecież ciebie nigdy nie nienawidziłem!
– To nie jest nienawiść do drugiego człowieka, tylko do tego w sobie samym, co się przez tego drugiego człowieka budzi. I nie ma na nią sposobu, ani nikogo za nią obwiniać nie można, bo tak już świat jest urządzony. Więc nie masz za co się wstydzić, Jeanku. No i, wiesz, tkwi coś takiego w człowieku, co często jest od niego mądrzejsze. Intuicja, sumienie, dusza, jak się zwał, tak się zwał. To coś zadbało o to, żebym nie mógł do ciebie wrócić. Pchnęło mnie do tej spelunki na Powiślu. Mieliśmy szczęście, Jean. Teraz już naprawdę idź.

– Pójdę, ale z tobą – odparłem.

Objąłem go. Zerwał się na nogi, odepchnął mnie i wyciągnął spod płaszcza pistolet.

– Nie do ciebie będę strzelać, Jean – powiedział – ale jak zaraz stąd nie odejdziesz, to na oczach twojego syna łeb sobie rozwalę i będzie miał traumę do końca życia. Nigdy już nie będzie się cieszył z rzek ani z ptaków. Tego chcesz?

Cofnąłem się i skinąłem uspokajająco.
– Już idę, Bazil, w porządku. Ale i tak się mnie na dobre nie pozbędziesz. Pierścienie się przyciągają.

Odwróciłem się po paru krokach.
– Ja cię naprawdę kocham – powiedziałem.

A potem wziąłem zziębniętą łapkę Rysia i poszliśmy w kierunku rynku. Do cukierni, na grzane wino dla mnie i gorącą czekoladę dla niego.
– Coś ci wpadło do oka, tatusiu? – spytał.
– Nie – odparłem. – Przez ten zimny wiatr trochę mi oczy łzawią.

Pierścień dostałem już następnego ranka. Przyniósł go sekretarz notariusza Przewłockiego.

Rozwinąłem kilka warstw bibułki. Bazil starannie zapakował pierścień. I szmaragd, i srebro błyszczały jaśniej niż kiedykolwiek przedtem.
– Nie ma żadnego listu? – spytałem.
– Nie. Ale mam panu powiedzieć: „Teraz jest czysty”.
– Teraz jest czysty – powtórzyłem. – Tak. Bardzo dziękuję.

***

Obszedłem wszystkie kostnice i posterunki policji w poszukiwaniu ciała. Na próżno. Może przywłaszczył je sobie jakiś specjalista od anatomii i patologii, a może popłynęło z nurtem Wisły. Trudno. Bazilowi już nie jest potrzebne.

Duchy jakoby ukazują się o północy, ale Bazil nie trzyma się tej zasady. On lubi słońce. Pewnie dlatego, że nie musi już przed nim ukrywać twarzy. Znów jest śliczny jak ulubieniec bogów, Ganimedes. Staje przy mnie w słoneczne dni, kiedy patrzę na coś, na widok czego się uśmiecham. Na przykład, kiedy Tonia podnosi oczy znad bukietu frezji albo kiedy Rysio i Felek próbują sił skacząc przez przeszkody na kucykach.

Czasem odwiedza mnie w moim gabinecie. Zagląda mi przez ramię, kiedy tłumaczę dla moich dzieci nowe opowieści Hoffmanna. Kot najwyraźniej też go widzi, bo wstaje ze sterty papierów, radośnie pomiaukuje i wygina grzbiet w łuk.
– Jakie to ładne – mówi Bazil. – Patrz, Jean, jakie to ładne.