poniedziałek, 25 lipca 2011

Święty bez aureoli

Drodzy Czytelnicy, w Norwegii żałoba narodowa, więc do tawern dziś się nie uczęszcza. Zamiast zwyczajowych dyskusji w tawernie publikuję krótki odcinek mojej powieści "Witraż z jednorożcem" (całość wkrótce się ma  ukazać). Bohaterów znacie, a tekst wydaje mi się odpowiedni na dzisiejszy dzień.

***


Pożegnałem przeora na skrzyżowaniu dróg. On rzeczywiście wielu rzeczy o mnie nie wie, myślałem, chociaż wie więcej niż ojciec. Ojciec nigdy się nie dowiedział o epizodzie z witrażem.

To było w dzień po pogrzebie matki. Wymknąłem się z domu, osiodłałem kucyka i pojechałem do Montpellier. Parę razy zatrzymywałem się po drodze, aby zebrać środki potrzebne do realizacji mojego planu.

Chwilę postałem nad grobem, a potem wszedłem do pustego o tej porze kościoła. Skierowałem się do kaplicy mojego patrona.

Celowałem w twarz świętego, ale nie mogłem dorzucić tak wysoko. Byłem za mały, miałem tylko siedem lat. Pierwszy kamień strzaskał prawą dłoń i koniec fioletowej stuły. Drugi rozbił flakonik zawieszony na szyi świętego. Trzeciego kamienia nie zdążyłem rzucić, bo wykręcił mi rękę do tyłu gruby brat furtian. Z rozmachem uderzył mnie w twarz. Nie krzyczałem, bo kara była wkalkulowana w przedsięwzięcie. Brat furtian za to wrzeszczał. Że taki mały, a już narzędzie szatana, że mi uschnie świętokradcza ręka. Jeszcze raz uderzył mnie w twarz, dla symetrii. Dałem się bez oporu zaprowadzić do przeora.
– Bardzo niedobrze postąpiłeś, Edgarze – powiedział przeor, kiedy zostaliśmy sami.
– Nie chcę mieć na imię Edgar – odparłem ze złością. – Będę używał drugiego imienia. George. Do świętego Jerzego nie mam pretensji. On jest wojskowym i nie zna się na uzdrawianiu.
– Tak właśnie myślałem – powiedział. – Masz żal do świętego Edgara, bo nie uzdrowił twojej matki.
– Pewnie, że mam żal! – wybuchnąłem. – Modliłem się do niego codziennie! Odkąd mama zachorowała, to godzinami! I w domu, i w kaplicy, i przy jego grobie. Wszystkie pieniądze, jakie miałem, włożyłem do skarbonki na ubogich. Przyjeżdżałem do Montpellier tak często, jak tylko tata mi pozwalał. Leżałem krzyżem przy grobie świętego Edgara, dopóki mi ojciec przeor sam nie zabronił, wtedy, kiedy była burza z gradem. I co?
– Nawet najpotężniejszy święty nie może zmienić wyroków Opatrzności – powiedział przeor.
– To po co nam święci? – spytałem niezbyt grzecznie. – Po co mamy się do nich modlić? Po co są te obrazy i witraże ze świętymi, skoro oni i tak nie mogą nic dla nas zrobić?

Długo mi próbował tę kwestię wytłumaczyć. Odwoływał się do hierarchii kościelnej i świeckiej, mówił o znaczeniu dobrego przykładu. Ale do końca mnie nie przekonał. Jednak parę rzeczy do mnie trafiło. Zwłaszcza to, że żyjemy za krótko, żeby pojąć cel wyroków Bożych. Dopiero po śmierci, o ile się dostaniemy do nieba, będziemy mogli zrozumieć sens tego, co nas spotkało na ziemi. Może i ma rację, pomyślałem. Skoro tak, to chyba jednak warto położyć uszy po sobie i starać się nie grzeszyć. Bo jak pójdę do piekła, to się nigdy nie dowiem, dlaczego i po co wszystko się zdarza, a bardzo chciałbym wiedzieć.

Trafiło też do mnie to, co powiedział o moim ojcu. Że cierpi nie mniej niż ja, ale się nie buntuje. Co by pomyślał, gdyby się dowiedział o mojej próbie zemsty na świętym?

Wyraziłem zatem skruchę, ale była ona tylko częściowo szczera. Złość mi całkiem nie minęła. Przez następne dni dużo rozmyślałem nad sprawą świętych w ogóle, a świętego Edgara w szczególności. Może świętych wcale nie ma, zastanawiałem się. Może ich wymyślono, żeby było ciekawiej. Inaczej na obrazach i witrażach mógłby być tylko Bóg Ojciec, Pan Jezus i Duch Święty pod postacią gołębicy. Nudno by było. I księża nie mieliby tylu historii do opowiadania w kazaniach. Jarmarków odpustowych też nie byłoby powodu urządzać, ani obchodzić imienin. Ale w Credo mówi się: „wierzę w świętych obcowanie”. Nie wierzyć w coś, o czym napisane jest w Credo – to już pachnie piekłem. Więc święci chyba jednak są, ale obcują ze sobą nawzajem w niebie. Nam nie pomagają, bo nie mogą. Pan Bóg sam o wszystkim decyduje. Gniewać się na Pana Boga to już nie wchodzi w rachubę, bo wtedy piekło gwarantowane.

Doszedłem w końcu do wniosku, że powinienem zdecydować się na zawieszenie broni z moim patronem. Nie pomógł, bo nie mógł. Nie jego wina. Nie będę zmieniał imienia na George. Bez sensu. Co to da. Ojcu mogłoby być przykro, też ma na imię Edgar. Atak na witraż był głupi. Święty Edgar jest w niebie i co mu może zaszkodzić, że jakiś dzieciak rzuca kamieniami w kościelne okno. Zrezygnowałem z zemsty na świętym i grzecznie przystąpiłem do pierwszej spowiedzi i pierwszej komunii.

Byłem trochę urażony, że przeor do dziś wypomina mi incydent sprzed ponad dziesięciu lat. Miałem swoje dziecinne porachunki z moim patronem, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby zniszczyć witraże w kaplicy przy lazarecie. Bardzo je lubię, chociaż są takie staroświeckie. Mają ponad dwieście lat. Lubiłem na nie patrzeć nawet w okresie, kiedy miałem wątpliwości co do istnienia świętych. A z jednym z witraży łączy się bardzo dziwne wspomnienie.

Jest wokół tych witraży sporo starych historii i legend. Ich fundatorem był jakoby protoplasta naszego rodu, hrabia Ian Sleighstone, który przybył do Frontignan z Anglii. Nasze nazwisko ma od dawna francuską formę, nazywamy się od pokoleń de Saint-Pierre, ale nie ma to nic wspólnego ze świętym Piotrem. „Pierre” to tłumaczenie angielskiego „stone”, kamień, a „Saint” powstało ze „sleigh”, które nie bardzo wiadomo, co znaczy – coś ma wspólnego z okuciami i nawet saniami – ale było dla Francuzów za trudne do wymówienia. Herb jest za to cały czas ten sam: strzała nad morską falą.

Ten hrabia Ian Sleighstone był podobno przyjacielem świętego Edgara. Nie wiadomo, czy to prawda, ale na pewno się znali. Święty Edgar też był z pochodzenia Anglikiem. Na dodatek byli rówieśnikami. Porównałem daty urodzin na nagrobkach.

Legenda mówi, że święci na witrażach są portretami dzieci fundatora. Ojciec opowiadał mi, że jego ojciec pokazywał mu adnotacje o chrztach w starych księgach kościelnych. Większość imion dzieci hrabiego Iana zgadzała się z imionami świętych na witrażach. A wszystkie te dzieci chrzcił osobiście święty Edgar, to znaczy wtedy jeszcze nie święty, tylko ojciec Edgar Suffolk. Ja już tych zapisów nie mogłem zobaczyć, bo uległy zniszczeniu przed moim urodzeniem, kiedy nawałnica zerwała dach nad klasztornym archiwum.

W najstarszym grobowcu Sleighstone’ów pochowany jest hrabia Ian, jego żona i dwaj synowie: Hubert i George. Byli bliźniakami, co wyjaśnia, dlaczego święty Hubert i święty Jerzy na witrażach mają prawie identyczne twarze. Jakby ktoś dwa razy sportretował tę samą osobę. Więc chyba to prawda, że witraże przedstawiają dzieci fundatora. Niedawno ojciec Eustachy zwrócił uwagę na to, że jestem podobny do świętych Jerzego i Huberta. Do tej pory nie zastanawiałem się nad swoim wyglądem, ale tego dnia przyjrzałem się sobie w lustrze. Rzeczywiście jestem do nich podobny. Wiem od ojca, że jesteśmy w prostej linii potomkami George’a Sleighstone. Stąd moje drugie imię i wygląd pewnie też.

Tradycją datującą się w naszym rodzie od czasów hrabiego Iana jest, że najstarszy syn najstarszego syna zawsze ma na imię Edgar. Może ten Ian i święty Edgar byli spokrewnieni? Święty Hieronim i jeden z apostołów na witrażu z drogą do Emaus są dość podobni do mojego patrona, ale mają pogodniejsze twarze.

O twórcy witraży nic nie wiadomo. Nie wiadomo nawet, czy ten sam artysta, który stworzył witraże w kaplicy przy lazarecie, był również autorem witraża z wizerunkiem mojego patrona. Podobieństwo stylu jest bardzo duże, ale witraż ze świętym Edgarem powstał znacznie później od tych w górnej kaplicy. Może zrobił go jakiś uczeń tego starszego artysty. Ojciec Eustachy często rozważał argumenty za i przeciw.

Mnie kwestia autorstwa witraży szczególnie nie interesowała, a w dzieciństwie w ogóle się nad nią nie zastanawiałem. Lubiłem chodzić na nabożeństwa do kaplicy przy lazarecie, bo witraże dostarczały mnóstwa rozrywki. Czasem wyobrażałem sobie, jak wyglądało życie we Frontignan, kiedy praprapra...dziadek George i jego rodzeństwo byli dziećmi. Musiało im być wesoło w takiej wielkiej rodzinie. Zawsze marzyłem o tym, żeby mieć braci i siostry, ale cóż. Mój braciszek umarł zaraz po urodzeniu, a mama w dwa tygodnie później. Ojciec nie chce się drugi raz ożenić. Pozostanę jedynakiem. Zazdrościłem protoplastom na witrażach, ale sprawiało mi przyjemność wymyślanie różnych historii o ich zabawach i przygodach.

Podziwiałem też wielkie zwierzęta na witrażach. Jelenia, lwa i smoka. Były imponujące. Ale najbardziej bawiło mnie odnajdywanie ukrytych stworzeń. Do tej pory nie wiem, czy inni je widzą, bo nikt o nich nigdy nie wspomina, nawet ojciec Eustachy, który najwięcej ze wszystkich wie o witrażach. Może widzą, ale uważają za nieważne, bo są takie małe?

W każdym z witraży ukrywa się jakieś zwierzę, czasami kilka. Bardzo trudno je zobaczyć. Dlatego to taka fajna zabawa. Nawet, jeżeli się już jakieś zwierzątko znalazło i wie się, gdzie go szukać, to nie od razu się je znajduje przy kolejnej wizycie w kaplicy. Te stworki pojawiają się i chowają w zależności od pogody i pory dnia, tak jak prawdziwe zwierzęta. Ale po tylu latach obserwacji mam na nie moje sposoby. Już mi nie umykają tak łatwo, jak kiedyś.

Świętemu Hubertowi towarzyszą dwa śliczne psy myśliwskie, białe w czarne łatki. Gonią bażanty na wrzosowisku. A w tle sceny ze świętym Jerzym jest stadko owiec, których pilnuje kudłaty owczarek. Musi być zadowolony, że koniec ze smokiem. Z drugiej strony jest zameczek otoczony ogrodem, po którym chodzą pawie. Jak się nie patrzy uważnie, to wszystkie zwierzątka wydają się plamkami światła, ale to nieprawda. Są bardzo szczegółowo przedstawione. Widać nawet obroże psów i dzwonki na szyjach owieczek.

Na witrażu ze świętym Hieronimem jest pręgowany kot. Leży między przednimi łapami lwa i unosi łebek tak, jakby rozmawiał z lwem. Trudno tego kota znaleźć, bo pręgi na futerku udają cień deszczułek altany, w której siedzi święty pochylony nad pergaminem. Altana jest obrośnięta winoroślą, ale jedno winne grono to wcale nie winne grono, tylko śmieszna, nastroszona sowa z wytrzeszczonymi okrągłymi oczami. Wokół Matki Boskiej i świętej Elżbiety wirują kolorowe motyle, całkiem łatwe do zauważenia, chociaż trochę udają kwiaty. Tam się już chyba nic więcej nie ukrywa, myślałem. Ale w końcu znalazłem malusieńkiego jednorożca z pyszczkiem wetkniętym w różę. Udawał, spryciarz, że jego róg to kolec różanego krzewu. To zwierzątko było najśliczniejsze ze wszystkich.

Witraż z drogą do Emaus dziwił mnie i niepokoił. Nie mogłem na nim dostrzec żadnego zwierzątka, chociaż miałem już wprawę w ich wyszukiwaniu. W ogóle ten witraż jest jakiś inny. Święci na bocznych witrażach są tacy radośni. Wyglądają, jakby świetnie się bawili. Nawet święty Hieronim uśmiecha się, jakby spisywał jakąś bardzo zabawną historię. A apostołowie na środkowym witrażu są poważni. Idą w stronę słońca, ale to nie jest wesoła przechadzka. Jakby szli z poczucia obowiązku, a tak naprawdę to woleliby zawrócić. Zwłaszcza ten wyższy. To najdziwniejsza postać ze wszystkich. Nie jest podobny do reszty. Jego twarz przy najmniejszej zmianie oświetlenia zmienia wyraz, a jego spojrzenie kierunek. Czasem patrzy na słońce i leciutko się uśmiecha. Najczęściej jednak spogląda na swojego towarzysza – czy brata – i wtedy robi się taki smutny, że jest mi go bardzo żal. On się najwyraźniej o tego swojego brata niepokoi i chce go uchronić przed jakimś niebezpieczeństwem, bo jedną rękę wyciąga tak, jakby chciał go przytrzymać za ramię, a drugą kładzie na rękojeści miecza. Ma miecz przy boku, chociaż ubrany jest w strój podobny do habitu, tak jak ten drugi.

Któregoś dnia podczas nabożeństwa, kiedy wysoki apostoł był smutny, w kaplicy nagle pociemniało. O szyby zaczął bić deszcz, a potem mrok rozświetliła błyskawica, jedna, za nią druga i trzecia. Wysoki apostoł patrzył teraz na ścieżkę przed stopami swojego towarzysza. Z przerażeniem. Ja też na nią spojrzałem i wzdrygnąłem się. Spomiędzy kamieni wychylał się straszny, ohydny łeb żmii, z żółtawymi zębami i rozdwojonym językiem. Znów błysnęło, a potem rozległ się huk pioruna. Musiał uderzyć bardzo blisko klasztoru. Zatrząsłem się, ale nie dlatego, że bałem się burzy. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na witraż. Kamienie po obu stronach ścieżki nie były kamieniami. Zmieniły się w kłębowisko potworów z najokropniejszego koszmaru. Jaszczury, węże, smoki splecione ze sobą ogonami, szczerzące kły i wyciągające pazury w stronę wędrowców.

Burza minęła, zanim skończyło się nabożeństwo. Wysoki apostoł patrzył teraz w kierunku słońca z tym swoim leciutkim, nie całkiem wesołym uśmiechem. Potwory znikły. Szukałem ich, przekonany, że przynajmniej żmiję powinienem znaleźć. Ale nie. Tylko kamienie, a między nimi trawa i karłowate krzaczki. Nigdy więcej nie udało mi się zobaczyć ani żmii, ani reszty potworów. Jednak wiedziałem, że kryją się między kamieniami.

Nikomu nie mówiłem o tym, co widziałem na witrażu, bo nikt by mi nie uwierzył. Myśleliby, że przestraszyłem się burzy i coś mi się przywidziało. A ja akurat burzy wcale się nie boję. Zapytałem tylko ojca Eustachego, czy nie uważa, że środkowy witraż jest inny od wszystkich. Mnie się zdaje, że jest w nim coś szczególnego, powiedziałem.
– Spostrzegawczy jesteś – pochwalił mnie. – Rzeczywiście jest w nim coś szczególnego. Szczególna pomyłka. Artysta musiał być roztargniony albo zmęczony, bo jej nie zauważył.  Ten wyższy apostoł nie ma aureoli.

Zajęty poszukiwaniem zwierząt nie zwróciłem uwagi na brak aureoli, ale rzeczywiście jej nie było. To nie przypadek, pomyślałem. Ten artysta niczego nie pozostawił przypadkowi.

1 komentarz:

  1. I am very saddened at what happened in Norway. I am sending my love and thoughts to all parents, who lost children in this tragedy.I cannot say how sorry I am to see such hatred in the world.

    OdpowiedzUsuń